Arms and Sleepers – Life Is Everywhere / mat. prasowe

Arms and Sleepers – „Life Is Everywhere″

Arms and Sleepers to zespół różnych odsłon, obcowanie z którymi zawsze niosło jakiś pierwiastek zaskoczenia. Oczywiście wszystko oscylowało zawsze wokół melancholijnej elektroniki, niemniej pojmowanej różnorako, jako klimatyczne downtempo, tajemniczy trip-hop albo ostrożnie naszkicowany ambient. Zazwyczaj płyty duetu przemykały niezauważenie pod nawałem podobnych gatunkowo nowinek. Jak się jednak okazuje, można to uznać za grube niedopatrzenie. Nawet niezbyt ciepło przyjęty przez krytykę „Swim Team”, mimo że trochę monotonny, potrafi zatrzymać przy sobie na dłużej. Prym wiedzie jednak „Matador” – krążek kompletny i całkowicie wciągający, dotychczas najlepszy w karierze Amerykanów. Najnowsze dzieło duetu raczej tego statusu nie podważy.

Post-rockowa przeszłość Lewisa i Ramica zaznaczała się na albumach Arms and Sleepers całkiem zauważalnie. Na „Life Is Everywhere” całkowicie za to umilkła, czyniąc płytę bardziej senną niż starsze wydawnictwa Amerykanów. Jednak ta luka znalazła swoje wypełnienie w innym gatunkowym zapożyczeniu. Na płycie pojawia się rap, za sprawą Airøspace i Serengeti. I to nie byle jaki, bo czerpiący garściami z jazz-hopowej tradycji. „The Moon” czy „Comedown Horizon” to przykłady połączenia leniwych podkładów z mało agresywnym flow, przywodzące na myśl Micka Jenkinsa czy De La Soul. Zresztą, nawet niektórym wyłącznie instrumentalnym utworom bliżej jest do hip-hopu niż do typowego downtempo, vide mocno rytmiczny „You May Visit the Cosmos” albo przyjemnie basowy „Can You” z gospelowym samplem. W takiej odsłonie Arms and Sleepers rzeczywiście są w stanie zatrzymać na dłużej, zaciekawiając gęstością dźwięków, lekkością płynących sampli i zmyślnością użycia dęciaków.

Bardziej trip-hopowa odsłona niestety nie zaskakuje i mocno się dłuży. Dzwonki czy perkusjonalia przywodzą na myśl Bonobo i nie będzie to skojarzenie błędne – zarówno tegoroczne „Migration”, jak i „Life Is Everywhere”, cierpią na tę samą przypadłość. Jest nią zbytnia rozwlekłość materiału. Ponad godzina muzyki to dużo, szczególnie że mamy do czynienia z dźwiękami spokojnymi, którymi nietrudno jest uśpić słuchacza. Z jednej strony cieszy wspomniana dawka hip-hopu, z drugiej – jest jej trochę za mało, by stan zaciekawienia utrzymać na dłużej. Rap pozostaje więc jedynie dodatkiem, umieszczonym albo w celu uatrakcyjnienia brzmienia, albo przełamania jednostajności. Brakuje też takich oczywistych kompozycji jak „Time Will Tell”, które co prawda nie zaskakują, ale są po prostu bardzo przyjemne, głównie dzięki rozmytym wokalom.

Nazwa zespołu była przez Ramica tłumaczona jako skrócony opis świata i ludzkości. Podczas gdy jedni walczą („arms”), drudzy tę walkę zupełnie ignorują („sleepers”). Stanowi też idealne odzwierciedlenie charakteru tegorocznego albumu Amerykanów. Część utworów próbuje przykuć uwagę słuchacza poprzez ciekawe brzmieniowe rozwiązania, inne go usypiają. Ale z drugiej strony… czy nie tego właśnie wymagamy od downtempo?