Audioriver Sun/Day / fot. Paulina Jastrzębska

Audioriver 2018: Tańcz byle jak, ale nie do byle czego

Trzy dni wypełnione muzyką po brzegi, 9 scen, a w tym aż 6 grających jednocześnie na ścisłym terenie festiwalowym – tak w wielkim skrócie można podsumować tegoroczną edycję Audioriver, która powinna usatysfakcjonować każdego fana muzyki elektronicznej.

Do wyboru do koloru

Rozpiętość gatunkowa była naprawdę spora. W line up’ie mogli znaleźć coś dla siebie zarówno fani acid techno, jak i drum’n’bassu czy lżejszej elektroniki. Ci ostatni mieli jednak najmniej okazji do tanecznego świętowania podczas tej muzycznej fiesty. Zacznijmy jednak od początku.

Audioriver ma bez wątpienia najlepszą festiwalową miejscówkę spośród wszystkich “rówieśników”. Widok skąpanej w zachodzącym słońcu Wisły jest nie do opisania. Ci, którzy odwiedzili płocką imprezę po raz pierwszy mogli być naprawdę pod wrażeniem. Stałych bywalców ten obrazek niezmiennie cieszy i zachwyca. Teren zdecydowanie lepiej wygląda z góry i to przed rozpoczęciem całonocnej imprezy. Nad ranem niestety jedyne co możemy tam zobaczyć, to niezliczone ilości plastiku i śmieci. Bardzo smutny widok.

To co zasługuje na szczególną uwagę, to atmosfera prawdziwego festiwalu, która roztacza się niemal w całym mieście na długo przed rozpoczęciem koncertów nad Wisłą, zwłaszcza w samym sercu Płocka, czyli na rynku. To tam rozpoczyna się before party i pierwsze tańce przy setach zaproszonych DJ-ów. Tysiące uśmiechniętych, wyluzowanych ludzi tańczy, bawi się i dzieli radością w rytm metrum 4/4.

Już w zeszłym roku zauważyliśmy, że w ostatni weekend lipca do Płocka ściągają masy ludzi, którzy muzykę stawiają niekoniecznie na pierwszym miejscu, a wyprawę na Audioriver traktują jako życiowy reset. Stąd też wielu uczestników wydarzenia prowadzi mocno imprezowy tryb życia, co nie zawsze wszystkim odpowiada. Są też jednak tacy, którzy postawili na szukanie dobrych dźwięków, a te można było bez problemu znaleźć każdego dnia.

Nasze wybory

Przez dwa festiwalowe dni była okazja do zobaczenia i usłyszenia kilkudziesięciu wykonawców – było więc w czym wybierać. Po rynkowej rozgrzewce, zdecydowaliśmy się dokładnie prześledzić line up i wybrać najlepsze dla nas nocne strzały. Każda ze scen oferowała właściwie odmienny styl i gatunek muzyki elektronicznej. Tym samym kompletnie ominęliśmy dość przytłaczającą scenę Hybrid Tent, na której królował drum’n’bass i dub step, a na Circus zaglądaliśmy jedynie sporadycznie i właściwie tylko na kilkanaście minut. Pomimo ulokowania tam artystów o mocno ugruntowanej pozycji, dwugodzinne, ciężkie sety w wykonaniu Bena Klocka czy Amelie Lens zamykających piątek i sobotę, mogli przetrwać tylko fani naprawdę kwaśnego techno. Podobnie zresztą było podczas występów grających wcześniej Architectural czy Adriatique. Ten pierwszy co prawda potrafił zbudować wielowarstwowe, przestrzenne struktury muzyczne, ale zabrakło też czegoś co pozwoliłoby zatrzymać się przy tym na dłużej. Ci drudzy wypadli nieco lepiej, bo postawili na wyważone mixy.

Dla miłośników otchłani dźwiękowych idealną przestrzenią okazał się namiot Kosmos Stage. Jeden z najlepszych setów pierwszego dnia zagrała tam mistrzyni tempa, czyli Helena Hauff, która od pierwszych sekund zaskakiwała intensywnością, sięgając po sprawdzone już kawałki z choćby “Discreet Desires”. Przyjemnie można było się zgubić przy transowych przejściach generowanych przez Seltron 400 przeplatanych house’owymi hi-hatami.

Największą siłę rażenia miała dla nas jednak Main Stage. Niemal wszyscy artyści, którzy się na niej pojawili przez piątek i sobotę, nie tylko gwarantowali wysoki poziom artystyczny, ale też serwowali najprzyjemniejsze odmiany elektroniki. I tak zaczęło się od Maribou State, które dzięki żywej perkusji, gitarom i wokalowi tchnęło w program festiwalu sporo życia, nadając jej plastycznego wręcz wyrazu. Doskonałe wyczucie rytmu zsynchronizowane z absolutnie przepięknymi wizualizacjami.

Nie inaczej było w przypadku Bonobo, który sprezentował nam cudownie festiwalowy set złożony ze wszystkich najlepszych kawałków w swojej twórczości w odświeżonych wersjach. Nie zabrakło też nowej płyty, która w wersji live pomimo braku oryginalnych wokali Rhye i Nicka Murphy’ego nie traci na atrakcyjności. Ich działkę bez problemu udźwignęła zjawiskowa Szjerdene. W przypadku Simona Greena nie ma mowy o niedociągnięciach. Tu zgadza się każdy dźwięk, każda emocja, każde uderzenie.

Ten sam klimat plastycznych melodii zaserwował też Jan Blomqvist, który zdawał się być zachwycony audioriverową publicznością. Artysta w swoich utworach łączy taneczną elektronikę z melodyjnym i przemyślanym brzmieniem brit popu. Wszystko doprawia swoim miękkim wokalem i autentycznymi tekstami. To był koncert, który przenosi gdzieś daleko. Piękne slow motion w całym programie.

Nieco bardziej transowo wypadł Damian Lazarus z The Ancient Moon. Nie od dziś wiadomo, że w swojej muzyce przemyca historie i potrafi je opowiadać za pomocą dźwięków. Przez równą godzinę Damian oprowadzał festiwalowiczów po najróżniejszych zakątkach muzyki house, pokazując im to, co w niej najciekawsze.

Jednym z mocniejszych momentów tegorocznej edycji był występ Gorgon City. To był wybuch czystej, niczym nieskrępowanej energii i radości z grania. Muzycy świetnie czują się ze sobą na scenie i dają to odczuć publiczności, która dosłownie tańczy jak im zagrają. Trudno przywołać w pamięci drugi taki koncert.

Bezkonkurencyjna okazała się też Giorgia Angiuli grająca na Burn Stage. Ta dziewczyna robi coś, czego w muzyce elektronicznej już dawno nikt nie zrobił. Stawia na unikalne brzmienia, uzyskane przy pomocy spreparowanych przez siebie starych zabawek. Kakofonia połączona z melodyjnością, a do tego wstawki jej przesterowanego głosu. Tego nie da się podrobić. Zupełnie jak Johna Talabota. Tym razem John wyraźnie zaskoczył, bo w jego secie trudno było szukać sztandarowych utworów z “Fin”, na które wszyscy czekali. Postawił na świeże i nowe mixy. Jednych rozczarował innych zachwycił.

Muzyczna niedziela czyli SUN/DAY

To trzeba powiedzieć głośno. Niedziela regeneracyjna to najlepszy pomysł organizatorów festiwalu, jaki kiedykolwiek mógł zostać wcielony w życie. Zwłaszcza jeśli mówimy o festiwalu, który kończy się o 7 rano.

Po pierwsze znakomite miejsce. Park przyozobiony w stylu boho był nie tylko przytulny, ale miał swój prawdziwie festiwalowy urok. Do tego dziesiątki fiolek z brokatem, by wszyscy mogli błyszczeć wśród kolorowych świateł. Absolutna magia!

Po drugie program. DJ-e prezentujący wszelkiej maści deepy i softy to jest dokładnie to, czego potrzeba trzeciego dnia. Piknikowa atmosfera i kocykowy kącik regeneracyjny przy dźwiękach Be Svendsena czy Lee Brridge’a okazały się doskonałym dopełnieniem festiwalowym. Była też scena numer 2 dla tych, którzy wciąż byli pod wpływem wczorajszych substancji lub mieli wyjątkowo dużo energii. Tam spora dawka wszelkich odmian drumów. Co kto lubi.

Audioriver nie tylko muzyką stoi

W tym roku organizatorzy płockiem imprezy zadbali też o artystyczno-kulturalną stronę wydarzenia. Przez dwa dni można było wziąć udział w panelach dyskusyjcnych, wykładach, warsztatach, masażach ucha czy pokazach filmowych. Nam udało się załapać na wystawę zdjęć politologa, socjologa, ale też dziennikarza radiowego i fotografa Wiktora Dąbkowskiego. Seria fotografii, która prezentował na wystawię powstała w polskich uzdrowiskach i pokazywała balans między zasłyszanymi historiami, a rzeczywistością sanatoryjnego nocnego życia.

Drugiego dnia udaliśmy się do Miejskiego Domu Kultury na wykład i zajęcia ruchowe. Warsztaty “Ciało muzyczne: poruszaj się świadomie” prowadzone były przez DJ-kę Elizę Krakówkę i trenerkę i terapeutkę ruchową Agę Kozak. Dowiedzieliśmy się jak kontrolować swoje ciało, rozluźniać jego poszczególne partie, a także jak czuć dany rytm. W trakcie warsztatów nauczyliśmy się pobudzać naturalne wibracje naszego ciała. To była potężna dawka wiedzy o ciele i niezwykle otwierające doświadczenie, które na nas zadziałało niezwykle inspirująco. Poczuliśmy się rozluźnieni, pozbyliśmy się balastu i z czystą przyjemnością mogliśmy oddać się działaniu muzyki. Po tych warsztatach można chcieć jedynie więcej. Żałujemy, że niektóre zajęcia się na siebie nakładały i były nieco opóźnione, przez co nie mogliśmy wziąć udziału we wszystkim, co nas interesowało. Życie festiwalowe zmusza jednak do dokonywania (słusznych) wyborów. 

Kilka dni spędzonych w Płocku wyposażyło nas w sporo doświadczeń, emocji i jeszcze więcej nowych artystów, którzy pozostaną na naszych słuchawkach na długo. Zasada “Tańcz byle jak, ale nie do byle czego” nadal jest aktualna i wszyscy obecni na Audioriver bezsprzecznie się do niej stosują. Z kolei pod hasłem “Mówią, że świetny” my możemy się jedynie podpisać. Obiema rękami i nadal tańczącymi nogami też.