Wilco / Halfway Festival 2016 - fot. Jarek Sopiński

Halfway Festival 2016

24 czerwca – koniec roku szkolnego i koniec sezonu artystycznego w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Po koncercie symfonicznym i odegraniu „Planet” op. 32 Gustava Holsta, „Plutona, odnowiciela” Colina Matthewsa i suity z „Gwiezdnych wojen” autorstwa Johna Williamsa, ludzie tłumnie zaczęli opuszczać gmach białostockiej opery. Wtedy też coraz gęściej zaczęło się robić przy amfiteatrze. Bo gdy cichną dźwięki muzyki klasycznej, katharsis przechodzimy w inny sposób.

Po raz piąty sezon wakacyjnych festiwali umownie rozpoczął się w Białymstoku. Jednak ponownie został zainaugurowany w zupełnie inny sposób. Bo Halfway Festival się rozwija i nietrudno zauważyć, że przyciąga uwagę wszystkich miłośników dobrej muzyki. Z imprezy nastawionej na folklor wyrosło przedsięwzięcie kreujące trendy w muzyce alternatywnej, nie ograniczające się do jednej stylistyki i spraszające artystów z całego świata. Właśnie w gatunkowej różnorodności wyrasta nowa siła festiwalu, który aktywizuje północny-wschód i zadaje kłam twierdzeniu, że w Białymstoku nie dzieje się nic godnego uwagi.

Zgodnie z tradycją, festiwal otworzył zespół z regionu. I to nie byle jaki, bo białostocki byen, który w swoich brzmieniach wyraźnie nawiązuje do nordyckiej surowości i chłodnego wyrazu tamtejszych krain. Hipnotyzujący występ nawet nie próbował się odcinać od tych etykiet – zespół wykonał „What Else Is There” Röyksopp, ale głównie sięgał po utwory z twórczości własnej (oniryczny „Odczuwalnie”, tajemnicze „Biesy”, zagrany na koniec przytłaczający „Reykjavik”). Kwintet to kolejny mocny punkt na muzycznej mapie regionu, który ma ogromne szanse zaistnieć w szerszej świadomości słuchaczy z całej Polski.

Pierwsze problemy pojawiły się jeszcze przed rozpoczęciem imprezy, gdy okazało się, że Destroyer może zagrać krótki koncert o ustalonej wcześniej porze lub pełny set godzinę wcześniej. To widzom pozostawiono wybór i zadecydowali, że występ Dana Bejara powinien odbyć się w całości, nawet kosztem zmian w kolejności wykonawców. I ten werdykt był kluczowy, bo występ Destoryera okazał się jednym z najlepszych punktów festiwalu. Dźwięki instrumentów dętych, gitar i nietypowej maniery wokalnej Dana, wlały dodatkową dawkę energii w publikę. Podczas koncertu wybrzmiały takie hity jak „Chinatown”, „Time Square”, „Savage Night at the Opera”, „Kaputt’ i w końcu niesamowite, okrzyknięte przez wielu opus magnum artysty – „Bay of Pigs”. Nie obyło się bez „Poor in Love” i „European Oils” na bis, a wykrzyczane słowa „The fucking maniac” na długo pozostaną w pamięci.

Ostatnia na scenie pojawiła się grupa Ilya. Joanna Swan, wokalistka zespołu, wyglądem przypominała Adele, ale muzyczne eksplorowała bardziej melancholijne obszary. Trochę downtempo, krzta triphopu i dużo wokalu, który budował napięcie i czarował widownię. Ubrana w bogaty strój Joanna miała coś z operowej diwy – doniosłość w głosie i dumę w ruchach. Jednak do mocno inspirowanych Portishead utworów („Bellissimo”, „All I Got”) wkradła się dawka radości w postaci m. in. „Gospel” (wykonanego też na bis) i innych nieco funkowych utworów z najnowszej płyty zespołu. Udany koncert i pozytywne zaskoczenie.

Sobota, która stała pod znakiem piłkarskich emocji, rozpoczęła się od koncertu Tobiasza Bilińskiego z zespołem, czyli Coldair. Dzięki wydanej na początku roku płycie „The Provider” mogliśmy poznać mroczniejsze wcielenie artysty, podszyte gęstą elektroniką i modulowanym wokalem. Oczywiście Tobiasz nie zapomniał o swoich wcześniejszych dokonaniach, ale to najnowszy materiał budował otoczkę tego koncertu („Endear”, „The Provider”, „Denounce”). Trochę eksperymentu, momenty ciszy i świetna perkusja. Co prawda trudno było poczuć należyty klimat przy promieniach słońca, ale to powinno tylko stanowić zachętę dla Tobiasza, żeby jeszcze raz odwiedził Białystok, tym razem na klubowym koncercie.

Zaskoczeniem okazał się występ estońskiej grupy Odd Hugo. Zespół, który mógłby być wspólnym projektem Zacha Condona i Mumford & Sons, oczarował publiczność nie tylko stroną muzyczną (lekkie kompozycje, w których wyróżniał się akordeon, trąbka a nawet… maszyna do pisania), ale otwartością i humorem płynącym ze sceny. Sporo mówili po Polsku (jak utrzymują, pomógł im w tym Google Tłumacz), sypali żartami i luźno rozmawiali z widownią, tworząc niemal braterską więź. Odbiór muzyki podczas takich koncertów staje się zupełnie inny.

Nie będę krył, że na koncert Eivør tego dnia czekałem najbardziej. I nie zawiodłem się. To była muzyczna podróż po dalekich Wyspach Owczych. Piękna, melancholijna, szalona i doskonała. Występująca boso wokalistka ujęła dzikim wykonaniem „Trøllabundin” i popisała się wokalnie przy „Boxes” (miejscami brzmiała jak Susanne Sundfør). Jednak to jeszcze nic w porównaniu z drugą częścią koncertu, podczas której na scenie pojawiła się Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej pod batutą Kazimierza Dąbrowskiego. Wykonane wtedy cztery utwory (w tym bajkowo zaaranżowane „True Love” z wyśpiewaną anielskim głosem końcówką i zmysłowe „On My Way to Somewhere”) całkowicie rozwiały wszelkie wątpliwości co do talentu Eivør i magii jej brzmienia. Perkusista i basista, którzy pod koniec nałożyli polskie koszulki, to wisienka na torcie tego zjawiskowego popisu.

Acollective to kolejne odkrycie tego festiwalu. Młody zespół z Izraela, który jako jedyny sprawił, że cała widownia wstała z miejsc i ruszała się w rytm radosnych gitar i zadziornego saksofonu. Niesamowita pasja i ogromna dawka energii, która tak bardzo pasowała jako przerywnik między trochę mniej wesołymi Eivør i Ane Brun. Acollective sprawnie lawirowali między indie rockiem a folkiem, brzmieniami przypominającymi Foster the People a Of Monsters and Men, zręcznie wplatając w to dźwięki, które wydawały się żywcem wyjęte z żydowskich jarmarków. Czynili to z zaangażowaniem, którego nie powstydziłby się żaden ze stadionowych wymiataczy. I zaskarbili sobie serca publiki, o czym najlepiej świadczy ogrom pozytywnych komentarzy przewijających się po zakończonym występie.

Zamykający drugi dzień koncert Ane Brun najłatwiej opisać słowem „perfekcja”. Norweżka jest na tyle doświadczoną artystką, że w tym występie wszystko musiało zostać dopięte na ostatni guzik – imponujący zespół, z którym grała Ane, wzmacniał muzyczne doznania, a zwinne ruchy wokalistki dodatkowo cieszyły oczy. Czasem było bardziej agresywnie (oczywiście dalej w gatunkowych ramach), jak w „You Lit My Fire” i „Directions”, innym razem kameralnie, chociażby przy „Halo”, „All We Want Is Love” i „Undertow”. Całość pozostawiła po sobie wrażenie artystycznego spełnienia.

Ostatni dzień imprezy rozpoczął się od występu białoruskiej grupy Intelligency, która łączy w swoim brzmieniu wpływy techno i gitarowe rytmy. Nie był to może koncert porywający, ale z pewnością przyzwoity. Nieskomplikowane „It’s All About Love” czy „Summer Time” mają potencjał na radiowe hity, jednak brakuje im czegoś więcej. Myślę, że gdyby zespół bardziej popracował nad warstwą elektroniczną i mocniej ją rozbudował, mogliby z powodzeniem rozgrzewać klubowe parkiety (świadkowie twierdzą, że to właśnie zrobili dzień wcześniej na oficjalnym afterze).

Koncertu Giant Sand bałem się najbardziej, bo chociaż zdawałem sobie sprawę, że grupa Howego Gelba jest zespołem w pewnych kręgach legendarnym, ich studyjne brzmienie w ogóle mnie nie przekonywało. Na szczęście okazali się koncertowym objawieniem. Ubrany w obcisłą skórzaną kurtkę Howe zaklinał deszcz (w tym czasie ekipa techniczna zabezpieczała sprzęt przed burzą, która, chociaż postraszyła, ostatecznie ominęła festiwal), rozmawiał z widownią i pozwalał sobie na gitarowe eksperymenty, które, dzięki jego kowbojskiemu kapeluszowi, budziły skojarzenia z Michaelem Girą. Cały jego zespół był uosobieniem południa Stanów Zjednoczonych, więc nietrudno się domyślić, że brzmieniowo również dominował ten styl – dźwięki niczym prażące słońce i unoszący się w powietrzu kurz z piaszczystych dróg. Występ z jeszcze jednego względu szczególny – Howe zapowiada, że ta trasa, jest jego ostatnią. Cieszę się więc, że miałem okazję go usłyszeć.

Islandia to kraj szczególnie ukochany przez organizatorów Halfwaya, ale również jego publiczność. Stąd chęć odkrywania różnych muzycznych rejonów tego małego, ale bogatego kulturowo państwa. Dlatego też w tym roku na scenie pojawił się Mammút. Zespół, któremu najbliżej do pierwotnych instynktów islandzkiej natury, a to z powodu wokalistki – Katríny Mogensen. Jej krzyki i gwałtowne ruchy wyzwalały nordycką surowość i kreowały oderwany od rzeczywistości klimat, dodatkowo podsycany post-punkowymi gitarami i przytłaczającą perkusją. Potężny powiew wiatru podczas partii gitarowej w „Salt” sprawił, że po plecach przeszły mi ciarki. Ten moment, jak i cały koncert, zapamiętam na długo.

Julia Marcell mocno mnie rozczarowała swoim najnowszym albumem, który banalnymi tekstami zabija całą przyjemność eksplorowania dobrej skądinąd warstwy dźwiękowej. Na szczęście artystka wykonała też swoje starsze przeboje, na czele z „Manners”, „Cinciną” i „Matrioszką”. Dobrze, że wybrzmiał też mój ulubiony fragment „Proxy”, czyli ballada „Andrew”, zagrana na bis. Jak zwykle, w wypadku koncertów Julii, największą uwagę przykuwała altówka (niezawodna Mandy Ping-Pong) i popisy gitarowe Julii, która zaskakiwała też swoją otwartością i nawiązywaniem kontaktu z publicznością (zeskakiwała ze sceny i przybijała piątkę widzom). Sprzyjała dodatkowo aura, bo zaczęło się ściemniać i klimat z każdym utworem się zagęszczał.

Wielki finał miał jeszcze nadejść i już nic nie mogło go zakłócić. Ustawione na scenie tony sprzętu, uwijająca się obsługa techniczna i brak miejsca w amfiteatrze mogły oznaczać tylko jedno – zaraz na scenę wyjdzie legenda. Tak należy określić Wilco, bo to jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich zespołów, który w Polsce miał wystąpić po raz pierwszy. Wielu na to czekało i ich nadzieje z pewnością zostały spełnione. Dwugodzinny koncert, pełen gitarowych solówek Nelsa Cline’a, perkusyjnych popisów Glenna Kotchego i profesjonalizmu Jeffa Tweddy’ego, zakończył się akustycznym bisem opiewającym aż na pięć utworów. Panowie zagrali przekrój swojej twórczości, nie zapominając o takich hitach jak „Jesus, etc.”, „Heavy Metal Drummer”, „I am trying to break your heart”, „Impossible Germany” (fenomenalna solówka Nelsa) i „Via Chicago” (perkusyjne popisy i niemal metalowa gitara zagłuszająca w refrenie akustyczną balladę to przejaw pełnego profesjonalizmu i pewnego czucia się na scenie). Godne zamknięcie festiwalu i niezapomniane przeżycie nie tylko dla fanów amerykańskiej grupy.

Chociaż Halfway Festival jest jednym z najbardziej kameralnych festiwali w Polsce, to tak naprawdę wszystko jest tu większe – dłuższe koncerty, czarujące bisy, świetni wykonawcy, trwający w nieskończoność i wykonywany na stojąco aplauz publiczności oraz najważniejsze – prawdziwa relacja między artystą i widzem. Wielcy są w końcu organizatorzy, którym za ciągłe podtrzymywanie atmosfery festiwalu należą się oddzielne brawa. Widzimy się za rok, w równie pięknym otoczeniu i przy dźwiękach idealnie dobranych artystów.