Orange Warsaw Festival / fot. Karolina Lewandowska

Orange Warsaw Festival 2022

Stało się. Duże festiwale po prawie trzech latach wróciły do życia. Na ten moment czekał chyba każdy. A jeśli ktoś zdążył zapomnieć, o co z tym wszystkim chodzi, wszystkie słabe i mocne strony festiwali przypomniał w pierwszy weekend czerwca Orange Warsaw Festival.

Organizowanie imprezy w ten sam weekend co Primavera w Barcelonie jest zagraniem mądrym, ale jednocześnie najeżonym pułapkami. Z jednej strony otwiera się dostęp do ogromu artystów, którzy akurat przylatują do Europy i są w koncertowej formie oraz gotowości, z drugiej strony trzeba się wykazać niezwykłą wręcz zwinnością logistyczną i każdy detal dopiąć w najdrobniejszym szczególe. Alter Artowi prawie się to udało. Dlaczego prawie? Bo chociaż do Polski przylecieli (między innymi europejskimi koncertami) Charli XCX czy Tyler, The Creator, to czuć w tym wszystkim pewien niedosyt. Bo przecież istniała opcja ściągnięcia do Polski tylu artystów, którzy tu jeszcze nie grali, a byli niemal na wyciągnięcie ręki (chociaż warto organizatorom oddać bardzo przytomne sięgnięcie po Joeya Badassa, który jednak niestety zamiast pełnoprawnego koncertu dostarczył popołudniowego luzackiego spotkania z fanami przy blancie).

Z drugiej strony takie rozwiązanie jest zrozumiałe. OWF miał się sprzedać i zapewnić zastrzyk gotówki po niestabilnym okresie pandemicznym. W programie musieli więc znaleźć się pewniacy z jedynie drobną dozą popuszczania wodzy wyobraźni. Takim wyskokiem było zabookowanie Earla Sweatshirta, który wydawał się jednym z najciekawszych punktów programu (ale chyba jedynie dla grupki fanów). Artysta jednak ostatecznie nie dotarł do Polski, jednym dostarczając tym samym dozy rozczarowania, a innym jedynie zdezorientowanego pytania aha, ale kim on był?. W ostatniej chwili za Earla na scenę wskoczyli Karaś / Rogucki, co trudno bez sarkazmu skomentować.

Nie ma za bardzo sensu rozwodzić się nad organizacją, bo ta nie odbiegała zbytnio od poprzednich edycji. Trzeba jedynie zaznaczyć, że nie można było wnosić własnej wody, a ta na terenie festiwalu była płatna. W świetle dosyć ciepłego weekendu i bezdyskusyjnego faktu, że nawadnianie jest podstawową ludzką potrzebą, jest to podejście naganne. Z uwag drobniejszych: niektóre strefy na terenie festiwalu i w okolicach wejścia były oświetlone słabo lub w ogóle. To należałoby poprawić, dla bezpieczeństwa i wygody wszystkich uczestników.

Teraz jednak do sedna, czyli do muzyki. Jak zostało wspomniane na wstępie, program był dosyć zachowawczy, ale dobry. Foals może i bywają w Polsce przy każdej możliwej okazji, ale potrafili rozkręcić niezłe pogo pod sceną w rytm swojego przekrojowego setu. Florence + The Machine też są stałymi bywalcami festiwali Alter Artu, ale fani ich kochają, więc nic w tym dziwnego. Szczególnie, że ze sceny leje się pot i krew (tym razem dosłownie – Florence skaleczyła się w stopę) oraz pełne oddanie i zaangażowanie, będące dziełem głównie Florence. Chociaż setlista mogłaby bardziej obfitować w utwory z nowej płyty występ i tak okazał się bardzo udany. Grono żywych sobotnich koncertów dopełniły dwie kolejne kobiety: Sigrid, skacząca po scenie przy kolekcji swoich największych hitów i akompaniamencie śpiewającej z nią publiczności oraz Rosalie. w towarzystwie grupy tancerzy dostarczająca przebój za przebojem.

Piątek jeszcze bardziej stał pod znakiem rapu, którego dominację rozbijały tylko Charli XCX i Julia Wieniawa. Obie z popowym show, jednak na zdecydowanie innych poziomach jakości. Wieniawa, w zasadzie debiutująca na scenie, zdawała się głównie na nośność swoich hitów (niektóre piosenki śpiewała za nią publiczność) i bardzo ruchliwy zespół tancerek. Jak na debiut było to wszystko całkiem udane, ale dojście do perfekcji najpewniej trochę jeszcze Julii zajmie. Tymczasem Charli ma już za sobą kilka stylistycznych metamorfoz, więc rola królowej balu, która z dwoma tancerzami i stylowymi schodkami ustawionymi na scenie jest w stanie energią wypełnić main stage, wyszła jej znakomicie. Trudno było oderwać wzrok od tego, co działo się na scenie, mimo że sam dobór utworów nieco rozczarowywał, stawiając zbyt duży nacisk na najnowszy album, raczej średnio przyjęty przez fanów.

O popisie Joeya Badassa zostało już wspomniane na wstępie: raczej nie było to koncert, a spotkanie z fanami, ale kilka kluczowych utworów, takich jak Temptation czy Devastated, na szczęście wybrzmiało. Za to NAS spełnił pokładane w nim nadzieje, przeniósł do czasów klasycznego hip hopu, w których królowała ulica i silnie akcentowana perkusja. Tyler, the Creator oczarował designem sceny i widowiskowym charakterem koncertu: były fajerwerki, ogień, ekspresyjne ruchy i świetny outfit głównego aktora (nawiązujący do stylistyki najnowszego albumu i jej bohatera). Bardzo dobrze w roli zamykających dzień odnaleźli się Żabson i Young Igi, którzy zdołali rozkręcić imprezę, dbając jednocześnie o bezpieczeństwo fanów pod sceną. Pojawiły się utwory z ich wspólnej płyty, ale też solowe piosenki i trochę repertuaru OIO.

Puenta? Udany festiwal. Może mógłby być jeszcze lepszy, ale jak na powrót takiego formatu imprez po latach i tak spełnił swoją rolę. Dobry dobór artystów, organizacja bez większych błędów i całkiem sensowne spojrzenie na polską scenę. Do zobaczenia za rok!