GRABEK / fot. Piotr Wojtasiak

GRABEK: Jesteśmy mali i nieistotni, a do wszystkiego podchodzimy z pozycji Pana tego świata

Wydał dwie świetne i przy tym oryginale płyty, trochę namieszał w tak zwanym „niezależnym środowisku” i zniknął. 6 lat artystycznej ciszy, medialnego niebytu i praktycznie zerowej aktywności koncertowej. Wielu mogłoby postawić na nim krzyżyk. Tymczasem po kilku krótkich i tajemniczych zarazem zapowiedziach w social mediach GRABEK powraca z trzecim, jakże innym od dotychczasowych dokonań albumem. Wojtek Grabek w wywiadzie opowiada o kryzysie twórczym, uchwyconej idei i zderzeniu z własnymi oczekiwaniami.

Jakie to uczucie wydać po tak długi czasie, tak ważną i osobistą płytę?

Wojtek Grabek: Wspaniałe! (śmiech) Tym bardziej że wszystko, dosłownie – wszystko – zrobiłem sam.

Od komponowania, przez nagranie, aż po wydanie. Mówisz o „Day One” jako najbardziej dojrzałym albumie w całej Twojej twórczości. W czym z Twojego punktu widzenia ta dojrzałość się objawia?

To pierwsza płyta, do której podszedłem bez jakichkolwiek oczekiwań. Z założenia to nie miał być album, który robię pod publikę. Tylko po to, by się spodobał, bym mógł dzięki niemu grać koncerty, objeżdżać festiwale i łechtać swoje – i tak już rozbuchane – ego (śmiech). „Day One” napisałem z wewnętrznej potrzeby rozwalenia w drobny mak ściany milczenia, którą sam sobie stworzyłem przez te sześć lat artystycznej ciszy.

Ściana legła w gruzach i to z przytupem! O czym z Twojej perspektywy opowiada ta płyta, co próbowałeś nią wyrazić?

„Day One” to taki mój osobisty „dzień pierwszy” – początek nowej ścieżki w mojej twórczości. To jeśli chodzi o sam tytuł, który niejako nasuwa od razu interpretację całej płyty. Natomiast układ utworów i ich tytuły sugerują kolejne rzeczy, bo tak naprawdę „Day One” to jeden dzień z życia człowieka lub bardziej ogólnie – ludzkości – w konkretnym miejscu we wszechświecie. Zaczyna się od świtu (Dawn), a kończy na zmierzchu (Dusk). Bardzo dużo o tym ostatnimi czasy myślę – dokąd zmierzamy, dlaczego tak szybko i z taką bezmyślnością – i niestety moje przemyślenia nie napawają optymizmem. Zmierzamy ku nieuchronnej zagładzie i to w tempie jak dotąd niespotykanym. I nie mówię tutaj tylko o zagładzie środowiska naturalnego, której jesteśmy naocznymi świadkami, ale również o zagładzie człowieczeństwa, wzajemnych relacji, wartości. Nie potrafimy już nawet ze sobą rozmawiać bez obrzucania się błotem… Posługując się językiem mojej dwunastoletniej córki – masakra. I w tym wszystkim strasznie brakuje mi wyciszenia, oddechu, wytchnienia, chwili zastanowienia się nad tym, co my do cholery robimy?! Dlatego cała płyta jest taka… smutna, melancholijna, właściwie bez „zwyczajowej” sekcji rytmicznej. Ta płyta to wyraz moich obaw, uzewnętrznienie lęków, które siedzą we mnie bardzo głęboko.

W 2013 roku, kiedy rozmawialiśmy kilka miesięcy po wydaniu „Duality” miałeś już wtedy w głowie konkretną wizję następnej, trzeciej płyty. Powiedziałeś mi wtedy, że będzie zaskakująca, bo oparta głównie o fortepian. Pamiętasz czy coś z tych pomysłów przetrwało czy przy „Day One” wszystko rodziło się na nowo?

To bardzo ciekawe, że już wtedy miałem taki pomysł, ale niewiele – oprócz fortepianu – z tamtego okresu zostało. Wszystko co znalazło się na „Day One” powstało w grudniu 2017 roku.

Czemu praktycznie zrezygnowałeś z wokalu? Pamiętam, że chciałeś podjąć się zaśpiewania całej płyty po polsku.

Chyba byłem wtedy niespełna rozumu (śmiech). A na poważnie, nie znalazłem jeszcze rejestru, w którym czuję się w 100% dobrze. To prawda, że lubię śpiewać bardzo wysoko i przychodzi mi to z łatwością, czego upust dałem w utworze „Hide”. Tak naprawdę to pierwszy utwór wokalny, z którego – mogę śmiało powiedzieć – jestem dumny. Natomiast z założenia „Day One” miała być instrumentalna (z wyjątkiem właśnie „Hide”) i tak zostało. Skrzypce pięknie zastępują wokal.

W Twoim artystycznym życiu pojawił się kryzys, myślałeś o porzuceniu muzyki. Co Cię tak bardzo zniechęciło do robienia czegoś, co przecież kochasz?

To była bardzo złożona kwestia. Po pierwsze wygórowane oczekiwania, o których wspomniałem na początku. Po wydaniu dwóch płyt dla naprawdę bardzo fajnych wytwórni (Polskie Radio, Kayax), po nominacji do Fryderyka, po trasach, wywiadach, festiwalach, wydawało mi się, że teraz świat uklęknie przede mną i będę do śmierci wynoszony na jakieś artystyczne ołtarze. Tymczasem life is brutal, a „biznes”, który nazywamy „show” jest dwulicowy i bezwzględny. To po pierwsze. Po drugie – w moim życiu najważniejsza jest rodzina i na niej chciałem się skupić. Pierwsze dwie płyty to było nie lada wyzwanie dla moich bliskich. A przy trzeciej – brak weny

i blokada.

Czy przez cały ten okres czasu, faktycznie nie tykałeś skrzypiec, looperów i innych swoich zabawek?

Nie do końca. Coś próbowałem, ale mi nie wychodziło, stare projekty wywaliłem do kosza, a niczego nowego nie potrafiłem stworzyć.

Przełamałeś się z pomocą żony. Sam byś się już nie zebrał?

Carolyn widziała, że się męczę. Zresztą nie tylko Ona. To był naprawdę ogromny impuls. Natomiast musisz wiedzieć też o tym, że od momentu, gdy moja żona wręczyła mi zeszyt nutowy i powiedziała „pisz muzykę” do chwili powstania „Day One” upłynęło… półtora roku… więc dochodzi jeszcze kwestia weny. Pod koniec 2017 roku po prostu coś we mnie pękło i stała się muzyka.

W naszych rozmowach nigdy nie pytałam Cię o inspiracje, bo zawsze wydawało mi się to takie banalne. Tymczasem w jednym z wywiadów wspominasz o zdjęciu Ziemi i Księżyca zrobionym przez sondę Cassini, które Cię zainspirowało. Może jednak powinnam o to zapytać?

To też się łączy z tym, co powiedziałem o samej płycie. To zdjęcie, przedstawiające dwie świecące kropki – Ziemię i Księżyc – widoczne spomiędzy pierścieni Saturna, daje do myślenia. Jesteśmy mali i nieistotni, a do wszystkiego podchodzimy z pozycji Pana tego świata. To zdjęcie zbudowało mi płytę od strony technicznej. Bardzo trudno mi o tym mówić, bo to jest coś nie do opisania – inspiracja. Po prostu spoglądasz na coś i nagle otwierają Ci się klapki w mózgu.

Kiedyś powiedziałeś mi, że wolisz tworzyć muzykę smutną, by można było ją przeżywać. „Day One” to chyba jedna z najsmutniejszych płyt jakie miałam okazje słuchać. A to dość zaskakujące, bo podczas prac nad płytą miałam wrażenie, że towarzyszą Ci zupełnie inne emocje.

Spotkałem się też z opinią, że ta płyta wcale nie jest smutna tylko nostalgiczna. Ale to prawda – na co dzień jestem błaznem, żartownisiem, a muzę piszę raczej pod kątem końca świata (śmiech). Widzisz nawet mówiąc o mojej smutnej muzyce robię sobie żarty! Natomiast podczas pracy nad płytą faktycznie towarzyszyła mi nieopisana euforia, że w końcu tworzę. I to tworzę coś, pod czym bez wahania się podpiszę. To było cudowne.

Nie patrzysz na siebie przez pryzmat wielkiego artysty – tak mówiłeś mi kilka lat temu i mam wrażenie, że teraz te słowa są w jakiś szczególny sposób aktualne. Po Twoim zderzeniu się z „branżową rzeczywistością”, oczekiwaniami i też rozczarowaniami.

Powiem tak: gdybym faktycznie kiedykolwiek powiedział o sobie „wielki artysta” to proszę dajcie mi po łbie (śmiech). „Branżowa rzeczywistość” jak to ładnie ujęłaś faktycznie dała mi w kość, ale nie chcę pielęgnować negatywnych emocji. Było jak było. Jest jak jest. Jest dobrze.

Nie masz ciśnienia na regularne wydawanie płyt, żeby nie wypaść z tzw. obiegu. Nie masz ciśnienia na obecność w mediach, granie tras koncertowych i bycia wszędzie. Skąd u Ciebie ten luz?

Nie wiem skąd. Taki po prostu jestem. Poza tym przeszłość nauczyła mnie, że nie można mieć ciśnienia na pewne rzeczy, bo one po pierwsze są nie do wykonania – fizycznie i psychicznie – a po drugie nie mamy na nie wpływu. Kiedyś miałem na przykład ciśnienie na to, żeby moja muzyka podobała się wszystkim, co już na starcie jest założeniem absurdalnym. Teraz, tak jak Ci powiedziałem, nie mam kompletnie żadnych oczekiwań i po prostu cieszę się, kiedy moja muzyka do kogoś trafia. Co ciekawe – jak się okazuje „Day One” trafia do naprawdę wielu!

Gdybyś miał porównać Grabka sprzed sześciu lat z Grabkiem dziś – co się zmieniło w Tobie jako artyście i w Twojej muzyce?

Jest więcej spokoju i zdecydowanie mniej spinki, jest naturalnie skrystalizowany styl i brak oczekiwań. Dojrzałem (śmiech).

Wraz z wydaniem „Day One” funkcjonować zaczęła Twoja własna wytwórnia płytowa. Zataczasz trochę wydawnicze koło, bo pierwsze swoje „dziecko” czyli „Mono3some” też wydałeś samodzielnie. Skąd pomysł na własny label i jakie masz plany co do niego? Zamierzasz nawiązać współpracę z innymi artystami?

Nie nazwałbym tego „wytwórnią”. To raczej maleńki „label”, który powstał na razie wyłącznie po to, żeby wydawać moje własne płyty. Nie miałem czasu na wysyłanie materiału do wytwórni, bo chciałem „Day One” wydać jak najszybciej i jak najszczerzej. W międzyczasie plany w stosunku do labelu się pojawiły natomiast nic konkretnego w tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć.

Co z Grabkiem koncertowym? Zdarzały Ci się krótkie momenty, kiedy koncertowałeś regularnie, jednak przez większość czasu trafiały się tyko pojedyncze występy. Jak będzie teraz? Dasz się zobaczyć na żywo?

A owszem 🙂 Premierowy koncert, na którym zagram w całości nową płytę, odbędzie się 10 maja w mojej ukochanej poznańskiej Meskalinie. Na razie to tyle. Zobaczymy co się pojawi. Nie palę się do grania (śmiech). Natomiast propozycje się pojawiają, więc możliwe, że przy dobrych wiatrach coś się będzie działo z żywym Grabkiem.