Henry’s David GUN – Over the Fence and Far Away / mat. prasowe

Henry’s David GUN – „Over the Fence and Far Away″

Henry David’s GUN to projekt Wawrzyńca Dąbrowskiego, znanego m.in. z grupy Letters From Silence i Frozen Lakes. W zespole udzielają się również Maciej Rozwadowski (bębny) i Michał Sepioło (kontrabas elektryczny, gitara elektryczna). Grupa od początku zaskoczyła nie tyle samym brzmieniem, co podejściem do muzyki i jej nagrywania. Pierwsze utwory opublikowali prawie trzy lata temu i już od wtedy można się było po nich spodziewać czegoś ciekawego. Zadziwił też singiel „By the Riverside” wydany w komplecie z „Melting Ice” i „Billy Without Teeth”, bowiem nie został nagrany w studiu, lecz w drewnianym domu – i to w dodatku metodą „na setkę” (cały zespół grał równolegle, podobnie jak na koncercie). Miejsce rejestracji materiału wiąże się poniekąd z patronem zespołu – Henrym Davidem Thoreau, który jest autorem książki „Walden, czyli życie w lesie”. Z tej lektury wypłynęła cała filozofia odseparowania się od świata podczas tworzenia muzyki. Oazą spokoju jest wspomniane miejsce znajdujące się we wsi nad Narwią.

Otwierający ten album „Melting Ice” już od pierwszych dźwięków budzi skojarzenia z The War on Drugs i Fleet Foxes. Gitara akustyczna i kojący, dojrzały wokal oraz kontrastująca z nim przestrzenna gitara elektryczna i perkusja na drugim planie, tworzą przed oczami projekcję rodem z amerykańskich filmów – drewniany dom w środku leśnej głuszy, zamieszkany przez doświadczonego trapera ze skłonnością do spędzania wieczorów grając na gitarze przy kominku. Za to „Bottomless Lake” mimowolnie przywodzi na myśl utwór „Hunter of Stars”, występującego dwa lata temu na Eurowizji Sebaltera. Co prawda wykorzystano zupełnie inne, skromniejsze instrumentarium, sam numer jest też bez wątpienia mroczniejszy (co idealnie współgra z tekstem) ale główna oś utworu wydaje się znajoma.

Ciekawym tworem jest „Billy Without Teeth”. Na początku raczy nas leniwe, instrumentalne intro, potem dochodzi wokal, następnie dopiero perkusja i kontrabas elektryczny, które w połowie zmieniają folkową balladę w rozbujany, niemal rock’n’rollowy utwór. Po chwili zachodzi proces odwrotny – kolejne instrumenty powoli odpadają, aż zostaje tylko gitara i wokal. „33 Beads” również świetnie buduje napięcie, odpowiednio dawkując instrumentarium. Tu ponownie na uwagę zasługuje świetne gitarowe intro, które kojarzy się z mroczniejszą odsłoną Bena Howarda.

„By the Riverside” również zaczyna się od spokojnego wstępu – tym razem tworzą go cymbałki, ukulele, bęben i wspomniany wcześniej kontrabas. Co prawda w połowie rytm trochę przyspiesza, ale i tak łatwo zaklasyfikować ten utwór jako balladę, w dodatku z ciekawą historią o dorastaniu w tle. Surowości nagraniu dodaje nietypowe połączenie dźwięku ukulele i kontrabasu elektrycznego, które sami muzycy określają jako tępe brzmienie. Zupełnie inaczej przedstawia się „Time on My Hands” – radosny utwór garściami czerpie z kultury country, a pulsujący w tle kontrabas mnoży również skojarzenia z funkiem. O dziwo kompozycja przypomina też nieco najnowsze dokonania zespołu Pustki. Akustyczno-folkowe wpływy przejawia też „Evening Glow Orange”, szczególnie w swoim outro, które brzmi jak jedna z kompozycji Mumford & Sons.

Nieco nuży zbyt leniwe „Mandala Song” z wyeksponowanymi grzechotkami. Bo chociaż w środku można usłyszeć jazzową wstawkę oraz przytłumiony wokal, brak tu przełamania, zmiany tempa czy punktu kulminacyjnego. Podobnie jest w „Merman’s Dream”, które zostało jednak wzbogacone o swego rodzaju zwiewne chórki. Na szczęście już w „Minus Seven” dynamizm wraca na swoje miejsce i ponownie robi się przyjemnie. Tutaj, podobnie zresztą jak na większości albumowych utworów, ponownie uwydatnia się odrobina melancholii słyszalna w głosie Wawrzyńca. Utwory Henry David’s GUN czasem są minimalistyczne do bólu, innym razem trochę szerzej zaaranżowane, ale na pewno nie wesołe. To dla niektórych może wydać się wadą, ale z pewnością zwiększa siłę przekazu i ilustracyjność muzyki. Wystarczy posłuchać „Hurricane’s Eye” – jedynego duetu na płycie, w którym gościnnie pojawia się Magdalena Jobko. Synteza męskiego i damskiego wokalu pod koniec kompozycji, oraz poprzedzająca ją solówka na gitarze elektrycznej, rzeczywiście budzą skojarzenia z huraganem. „Smell of Gasoline” sprawdza się w roli zamykacza albumu. Odpowiednio wycisza i koi grzechotkami. Nieco przeszkadza jednak próba forsowania wysokich dźwięków przez Wawrzyńca – na podobną przypadłość cierpi zresztą również „By the Riverside”.

Czy takie smutne, surowe i mroczne granie jest nam w ogóle potrzebne? Odpowiedź brzmi: tak, bo muzyka do kontemplacji i słuchania z zaangażowaniem zawsze ma swoją wartość. I chociaż mamy już swojego niepowtarzalnego Petera J. Bircha (który notabene wydaje w tej samej wytwórni), to dodatkowy zespół, który wnosi na polską scenę muzyczną klimatyczny folk-rock, z pewnością nie zaszkodzi. Szczególnie, jeśli robi to w takim stylu.