Holly Blue – "UpBeat" / mat. prasowe

Holly Blue – „UpBeat″

Holly Blue to jeden z tych zespołów, które pojawiają się wszędzie, ale w gruncie rzeczy mało kto o nich słyszał. Założone przed pięcioma laty trio nie tylko supportowało w Polsce Selah Sue i liczne grono rodzimych wykonawców, ale też dostało się do mainstreamowych radiowych stacji, zagrało trasę po Wyspach Brytyjskich. A jakby tego było mało – ich utwory pojawiły się na wielu składankach. Jak na pięcioletnią działalność wszystkie te fakty, ubogacone o wydanie albumu „First Flight” w 2012 roku, wystarczyłyby na zapewnienie grupie rozpoznawalności na poziomie co najmniej Natalii Nykiel, którą również wspierali podczas koncertów. Wygląda jednak na to, że Sonia, Krystian i Emil lubią stan zawieszenia pomiędzy statusem gwiazdy a lekko niszowej kapeli. Co zresztą chyba wyszło im na dobre.

„UpBeat” najbardziej przywodzi na myśl Róisín Murphy i Moloko. Nie tylko ze względu na klimat i brzmienie całego materiału, ale też za sprawą producenta, Eddiego Stevensa, który współpracował z grupą, ale także poprzez zamieszczenie tu utworu „Primitive”, oryginalnie wykonywanego właśnie przez Róisín. Należy przyznać rację samej wokalistce, która na swoim twitterze pochwaliła grupę za ten wykon – Sonia Kopeć swoim wokalem wydobyła z kompozycji ukryte pokłady liryzmu, a całość brzmi lekko i przyjemnie, nie tak surowo i fragmentarycznie jak oryginał Brytyjki. Dźwięki krążące właśnie w tych spokojnych, słonecznych rejonach, stanową wartość tego albumu.

Wyraża się ona nie tylko w owym łagodnym brzmieniu, ale też w dęciakach ubogacających tu i ówdzie przyjemne dla ucha utwory („Antidote”, „Maybe”). Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że niektóre kompozycje mają coś z niezobowiązujących swingowych klasyków, przełożonych na nowoczesny język za sprawą elektronicznych efektów. Jest też druga, gęstsza strona albumu, wypełniona ozdobnikami i samplami („Temptation”, „Loosen Up”). Nie czuć jednak przesytu – dawka ornamentów została dobrana prawidłowo i ze smakiem.

Nieco mrocznie brzmi za to „One Second”, kontrastując utwory z pierwszej połowy albumu. W żywą oprawę ubrano „Theory of Relativity”, gdzie na pierwszy plan wysuwają się pianino i gitara, nie ustępujące jednak syntetycznym dźwiękom. Balladowo wypada „Particles”, w którym głos staje w szranki jedynie z klawiszami. Zawieszone w gąszczu ejtisowych syntezatorów „Digital Love” ujmuje utrzymanym w stylu new romantic outrem. Najbardziej radiowy potencjał ma natomiast singlowy „Irresistible” ze standardowym piosenkowym schematem i podkręcaniem tempa tam, gdzie jest to akurat potrzebne.

Wbrew mojemu pierwszemu wrażeniu nie jest to album utrzymany w jednostajnym i powtarzalnym charakterze. Co prawda wszystko spaja elektronika, ale pozostawiono szerokie pole do popisu zarówno gitarom, klawiszom, jak i instrumentom dętym oraz nie mniej ważnemu wokalowi Sonii. Poza tym słychać tu producencki sznyt Eddiego Stevensa. Największą zaletą jest jednak to, że wszystkie te nagrania nie są wymuszone, a pełne pomysłu i pasji. Może właśnie dlatego na drugą płytę tria z Mysłowic musieliśmy czekać tak długo.