SPOIWO – „Salute Solitude”

Podobno na najlepsze muzyczne rzeczy trafia się zupełnie przypadkiem. Nie wiem czy zetknięcie się ze Spoiwem było przypadkiem czy raczej przeznaczeniem, ale na pewno można zaliczyć je do przełomowych. Przesłuchując po raz pierwszy skomponowane przez te grupę dźwięki, spodziewałam się, że usłyszę jedną z wielu bardzo poprawnych, młodych post-rockowych kapel. Taką, którą słyszałam już setki razy. O tym, jak bardzo się myliłam, przekonałam się już po pierwszym przesłuchaniu „Skin” – utworu, którym przez kilka lat Spoiwo zdołało dotrzeć do wielu świadomych słuchaczy i zbudować sobie wśród nich wierną publiczność.

Trudno mówić o nich w kategorii debiutantów. Debiutują fonograficznie, ale nie muzycznie. Ostatnie kilka lat spędzonych na szlifowaniu warsztatu i uczeniu się wszystkiego od podstaw, zaowocowało materiałem, w którym nic nie jest kwestią przypadku. O „Salute Solitude” można opowiadać na wiele sposobów. Można rozkładać go na części pierwsze i rozpatrywać w kontekście całości. Interpretować emocjami i analizować technicznie. Można też opowiedzieć o nim prostymi słowami, bo prostota to w gruncie rzeczy największy atut tego albumu. Albumu niezwykle szczerego, na którym post-rock spotyka się z ambientem, a każdy z utworów mógłby tworzyć soundtrack do odrębnej, wielowątkowej historii, której interpretacja zależy już tylko od słuchacza.

Spoiwo swoją opowieść zaczyna dość przewrotnie. Ciężkim, nieco dark ambientowym intro „Disembrece”, którego umieszczenie na pierwszym miejscu tracklisty było dość odważnym posunięciem. Kompozycja stylistycznie nieco oderwana od reszty materiału, tworzyć może mylny obraz całego krążka utrzymanego w mrocznym, podniosłym i patetycznym klimacie. Spoiwo co prawda patosu się nie boi i choć znajdziemy na tym krążku jeszcze dwa utwory w podobnym tonie, to jednak całość jest zaskakująco dobrze zrównoważona. Długie, rozbudowane narracje przeplatają się z krótszymi, bardziej dynamicznymi utworami, przez co album nie traci na spójności. Operowanie emocjami, zwłaszcza tymi skrajnymi, muzycy Spoiwa opanowali do perfekcji.

Dowodów na to na tym krążku znajdzie się kilka – pierwszy już w postaci intensywnego „Skin”, w którym napięcie rośnie z każdym kolejnym dźwiękiem klawiszy, po to, by pozwolić słuchaczowi eksplodować i chwilę później ochłonąć. Podobnie rzecz się ma w najdłuższym i najbardziej rozbudowanym utworze „YOS”, gdzie partie instrumentalne rozwijają się na tyle długo, że można wsłuchać się w każdy pojedynczy, nawarstwiający się dźwięk. Biorąc pod uwagę jego złożoność, trudno uwierzyć, że krótszą wersją utworu jest niespełna dwuminutowy „Years of Silence”.

Kompletne rozstrojenie emocjonalne przychodzi z ambientowym, pozbawionym sekcji rytmicznej „No Kingdom”. Ascetyczna, oparta jedynie o dźwięk przesterowanej, przeszywającej gitary i syntezatorów kompozycja, to jeden z najlepszych i najbardziej wyróżniających się momentów na tym albumie, swoistego rodzaju esencja wrażliwości Spoiwa. Z kolei „Call Me Home” to taka dźwiękowa opowieść z happy endem. Trudna, ale radosna jednocześnie. Rozpoczynająca się nieco nostalgicznie, stopniowo narastająca, z perkusyjnym finałem w roli głównej. Historia swoje szczęśliwe zakończenie ma w zahaczającym o skandynawską stylistykę „Flare” – najjaśniejszym punkcie „Salute Solitude”, prowadzonym przez linię klawiszy i absolutnie unikatowe brzmienie gitary wydobyte przy pomocny smyczka. Połączenie niecodzienne, ale efektowne.

„Salute Solitude” to album kompletny. Przemyślany kompozycyjnie i brzmieniowo. To płyta z rodzaju tych, które słucha się trochę na jednym wdechu, przy których czuje się wszystko, albo nie czuje się nic. Krótka, ale totalnie poruszająca, pod warunkiem, że poświęci jej się wystarczająco dużo uwagi i wsłucha się w to, co Spoiwo ma do powiedzenia bez użycia słów. Fani gatunku mogą polemizować i zarzucać grupie, że nie odkrywa niczego nowego. W tym przypadku wcale nie musi. Ich debiut to reinterpretacja wszystkiego tego, co w muzyce instrumentalnej najistotniejsze. Przełożenie na własny język pewnych pomysłów i rozwiązań. Muzycy potrzebowali sporo czasu, żeby nadać temu materiałowi pewną formę i wreszcie się z nim rozstać. Teraz oddają go w ręce słuchaczy w najlepszej postaci, jaką na ten czas byli w stanie stworzyć. Wierzę, że te 7 kompozycji to dopiero wstęp do całej masy muzycznych opowieści.