Tame Impala – „The Slow Rush”

„The Slow Rush” jest bardzo wymownym tytułem jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że album zapowiadany był już od dawna, a data jego premiery ciągle przesuwała się w przyszłość. Podobno kiedy Tame Impala zostali zaproszeni na Coachellę, Kevin Parker wpadł na pomysł aby wypuścić krążek właśnie w tym czasie (a był to kwiecień 2019), lecz ostatecznie okazało się, że było to absolutnie niemożliwe.

„The Slow Rush” to pierwszy album grupy od czasu kiedy Parker zdobył status mega gwiazdy. „Currents” przyniosło mu popularność i opinię czarodzieja, który posiadł niezwykłe moce tworzenia genialnych utworów, a to z kolei zwróciło na niego uwagę gwiazd ze świata muzyki popularnej, które ustawiły się w kolejce, aby swoim magicznym dotykiem przemienił ich utwory w złoto. Efekt końcowy jest taki, że Kevin Parker ani nie zdziałał cudów w krainie komercji, ani nie zyskał natchnienia do kolejnego genialnego albumu.

Album eksploruje kierunek obrany przy „Currents”, z tą różnicą, że idzie o krok dalej w stronę elektroniki, muzyki klubowej i na dobre porzuca wyraziste riffy gitarowe. Wyrazistość – a raczej jej brak – to słowo klucz w przypadku nowych utworów, które są raczej rozmyte i mało ciekawe. Rytm leży u podstawy każdego kawałka, gładkie syntezatory ślizgają się pomiędzy tanecznymi beatami, a bongosy dodają tropikalnego kolorytu, podczas kiedy Kevin Parker prowadzi rozważania na temat konceptu czasu i jego wpływu na nasze postrzeganie świata. Przy dziesiątym przesłuchaniu „Borderline” zaczynamy od niechcenia kiwać się w rytm tego kawałka, ale wciąż daleko do zachwytu nad jakimikolwiek elementami składowymi. Parafrazując popularne powiedzenie – nie ma na czym zawiesić ucha.

Krążek jako całość brzmi bardzo nowocześnie, może z wyjątkiem „Borderline”, które zahacza o lata 80. Produkcja jest na najwyższym poziomie, a Parker eksperymentuje z różnymi efektami, tempem i brzmieniami bardzo odległymi od gitarowych korzeni. Za odwagę i gotowość podejmowania ryzyka bez wątpienia należy mu się nagroda, za atrakcyjność piosenek – już niekoniecznie. Z nielicznymi wyjątkami utwory na „The Slow Rush” mijają bez echa, „Is It True”, „Glimmer” czy „Breathe Deeper” są absolutnie przeciętnymi kawałkami z rodzaju tych, które można usłyszeć w pierwszym lepszym klubie. Od Kevina Parkera oczekuje się więcej, oczekuje się porywających bangerów w stylu „Let It Happen”, oczekuje się efektu wow. A jeśli nie, to przynajmniej piosenek, które nie pójdą w zapomnienie sekundę po przesłuchaniu. W kończącym album „One More Hour” muzyk podejmuje próbę zbudowania efektywnego finału, aczkolwiek jego wysiłki nie przynoszą zadowalających rezultatów.

Dwa utwory, które noszą znamiona znakomitości to „Posthumous Forgiveness” i nostalgiczny „On Track”. Ten pierwszy jest dziwolągiem, składającym się z dwóch diametralnie różnych części, które przez nieuwagę można przypadkiem wziąć za dwie osobne piosenki. Powoli narastające napięcie prowadzi do dramatycznego finału w postaci kakofonii dźwięków poprzedzonej serią wyrzucanych przez Parkera oskarżeń pod adresem swojego ojca. Później następuje chwila spokoju, gdzie możemy odetchnąć oraz spokojniejsze, ale wciąż bardzo emocjonalne postscriptum. „On Track” charakteryzuje ciepłe brzmienie basu, eteryczne syntezatory i ukryte w tle, choć wciąż wyraźne gitary.

Tak naprawdę to „The Slow Rush” brzmieniowo nie odbiega daleko od poprzednika, który cechował się wyraźnym odejściem od psychodelicznej, gitarowej przeszłości. Ale tamten album ma coś, czego ten nowy nie posiada, a mianowicie melodie. Większości nowych nagrań brak jest charakteru i przebojowości, co powoduje nieprzyjemne wrażenie, że mamy do czynienia z odpadkami z sesji sprzed kilku lat. Na tym etapie nie odmawiam Kevinowi Parkerowi geniuszu, ale trzeba otwarcie przyznać – w przeszłości radził sobie lepiej.