tsar – medusa / mat. prasowe

tsar – „medusa″

Ta historia rozpoczęła się nie tak dawno temu, nie za górami, nie za lasami, a w rogu Polski – w mieście zwanym Szczecin. Tam spotkała się czwórka kolegów, którzy w czerwcu ubiegłego roku niepostrzeżenie wydali EP-kę zatytułowaną po prostu „tsar”. Bez fajerwerków, w niemal całkowitej niszy, światło dzienne ujrzał niedoceniony minialbum, o którym słuch zaginął szybciej niż zdołał dotrzeć do czyichkolwiek uszu. Minął rok, gdy zespół ponownie przypomniał, a w zasadzie poinformował o swoim istnieniu – dzięki wygranemu przez grupę Festiwalowi Młodych Talentów 2015, w czerwcu Kayax wydał singiel „Sabre” zapowiadający nadchodzący długogrający album grupy. Ten ukazał się 8 października, znienacka, ponownie bez jakiejkolwiek otoczki i budowania napięcia. Na fanpage’u pojawił się tylko treściwy wpis: ej wydaliśmy płytę. I w ten sposób „Medusa” ujrzała światło dzienne.

Powyższe okoliczności są nie bez znaczenia, gdyż zwracają uwagę na dwie istotne kwestie. Po pierwsze, skromność szczecińskiego kwartetu, tak rzadką w dobie wszechobecnego wyolbrzymiania swoich zasług. Po drugie – na swego rodzaju niesprawiedliwość, która niestety zadaje kłam powszechnemu twierdzeniu, głoszącemu, że muzyka obroni się sama. Jest w tym sporo prawdy, ale niestety, nawet najbardziej przemyślane, najdojrzalsze i zwyczajnie piękne kompozycje, bez rozruchu nie popędzą w świat. W przypadku tsar tym silnikiem napędowym w dużej mierze okazał się ów singiel wydany w Kayaxie, który pozwolił grupie chociaż zaistnieć w świadomości potencjalnych słuchaczy.

Można stwierdzić, że tsar grają post-rocka. Byłoby to jednak określenie mało precyzyjne, gdyż owszem, wielowarstwowość i monumentalność kompozycji to główny znak rozpoznawczy grupy, natomiast wyróżnikiem spośród sobie podobnych kapel jest elektronika, w odpowiednich porcjach podawana wraz z post-rockowymi elementami. Momentami nawet to ona przejmuje stery, jak w otwierającym całość, nieco ambientowym „Choke” czy wyciszającym, przypominającym twórczość M83 „I Think I Forgot That’s Why I’m Lying Here Punching Satellites” (dzięki wdzięcznemu tytułowi utwór jest jeszcze bardziej ilustracyjny). Ten zabieg czyni płytę melancholijną i wyciszoną, wpędza w stan niemal medytacyjny.

Nawet pełne, rozpędzone fragmenty kompozycji, nie wyprowadzają ze skupienia , tym razem głównie za sprawą rozmarzonego wokalu, szczególnie zaznaczającego się w „Sabre” i „Hounds”. Ten pierwszy spójnie łączy się z poprzedzającym ” I Think…” i, obierając za punkt wyjścia rozedrgane tło, buduje elektroniczne fundamenty, na których dopiero w finale do głosu dochodzi burza gitar, przyćmiewająca wspomniany bit. Wszystko to dzięki całkiem chwytliwemu motywowi, który sprawdziłby się nawet w popowych piosenkach. W „Hounds” z kolei zastosowano podobny schemat, jednak w całości czuć jeszcze wyraźniejszy rockowy pazur.

W ostatnich, najdłuższych kompozycjach, powolne budowanie klimatu przywodzi na myśl złożone utwory Sigur Rós. Progresywny charakter „Flock” został zwieńczony aż dwoma punktami kulminacyjnymi, rozdzielonymi subtelną wokalizą, z pobrzmiewającym gdzieś w tle odgłosem przypominającym sonar. Senny początek „Giant”, wzmagany przez efekty nałożone na wokal, a potem miarową perkusję, swoje ujście znajduje w spektakularnie nabudowanym finale, z wielogłosem i narastającym stosem dźwięków. Sztuką jest zamknąć album z podobnym jak tu kontrolowanym przepychem.

Łatwo było założyć, że warto wlać w schematyczne post-rockowe dźwięki trochę nowości. Zdecydowanie trudniejsze mogło się okazać zrealizowanie tego twierdzenia. Szczecińskiemu kwartetowi sztuka ta się udała, z nie tylko przekonującym, ale absorbującym efektem, bo ich wizja post-rocka zmieszanego z elektroniką porywa i zostaje w pamięci na długo. Połączyli iskrę artyzmu z przebojowością. Niech więc  ta rozpoczęta niedawno historia trwa nadal.