Coldplay – Kaleidoscope / mat. prasowe
Coldplay – „Kaleidoscope″
Zespół Coldplay zajmuje szczególne miejsce na liście grup kształtujących mój gust muzyczny. W zasadzie to od niego zaczęło się wychodzenie od marazmu dziennego topu Eski i kształtowania playlisty w telefonie na podstawie muzycznych trendów panujących dookoła. Początkiem przygody było co prawda przypadkowe zasłyszenie „Paradise”, ale stanowiło to dopiero początek przedzierania się przez wszystkie albumy brytyjskiej grupy. Miłością zapałałem zarówno do silnie britpopowego i niewinnego „Parachutes”, do skrojonego już pewniej pop i piano rocka na „A Rush of Blood to the Head”, aż po średni „X&Y” i bardzo różnorodny, bodaj najlepszy w dyskografii zespołu „Viva La Vida or Death and All His Friends”. W jakimś stopniu pochłonęła mnie nawet kolorowa stylistyka „Mylo Xyloto”, będąca w zasadzie kolejnym ciekawym wybrykiem Chrisa Martina i spółki.
Przyćmiony swoim uznaniem dla dotychczasowego dorobku Coldplay, naiwnie nabrałem się na „Ghost Stories”. Płytę zawierającą co prawda utwór „Midnight”, jeden z najlepszych w dotychczasowej karierze zespołu (będący ponowną, po „Life in Technicolor”, współpracą z Jonem Hopkinsem), jednak nie oferującą w zasadzie nic poza tym. Realnie zacząłem sobie zdawać sprawę z sytuacji, w której jest grupa, dopiero po ochłonięciu i wielokrotnym przesłuchaniu wspomnianego „Ghost Stories”. Współpraca z Aviciim? Przyjemne, ale na dłuższa metę nudne wydmuszki pokroju „Always In My Head” czy „Ink”? Gdzie to wszystko miało prowadzić? Jak się okazało, do „A Head Full of Dreams”, całkiem słusznie chyba określanego jako najgorszy album Coldplay. Owszem, kolorowy pop i stylistyka nachalnej radości znalazły dosyć liczną grupę odbiorców, materiał ten jednak stanowił zbiór całkowicie obdartych z emocji, wyrachowanych przebojów, na czele z nieszczęsnym, śniącym mi się po nocach „Hymn for the Weekend”. Na tym etapie królowała już pewność, że zespół zaczął odcinać kupony. Oczywiście realnie stało się to już znacznie dawniej, a niewykorzystanie szansy, jaka otwarła się przed nimi po wydaniu tak nieoczywistego materiału jak „Viva La Vida…”, jest tego najlepszym dowodem.
Co jednak najgorsze, kataklizm nie osiągnął jeszcze apogeum. Tym miało być dopiero wejście we współpracę z The Chainsmokers, skutkujące powstaniem utworu „Something Just Like This”. O tym, jak wielką szkodę dla muzyki wyrządza duet The Chainsmokers, można będzie niedługo pisać prace badawcze. Zebranie dominujących negatywnych cech ledwo jeszcze dychającego EDM-u i przemielenie ich przez maszynkę do tworzenia generycznych kasowych hitów, to raczej nie to, czego potrzebuje muzycznych mainstream w 2017 roku. Niemniej, w tryby tej maszyny został również wkręcony Chris Martin, niemal z miejsca wygrywając nieformalny plebiscyt na najgorszy utwór Coldplay powstały kiedykolwiek.
Emocje obecne w kompozycjach Coldplay nigdy nie ocierały się nawet o autentycznie depresyjne dzieła pokroju The Cure, Joy Division czy The National albo też zwyczajnie poruszające albumy serwowane tak przez Radiohead, jak również chociażby Elliotta Smitha. Mimo wszystko ja na ich emocje się nabierałem. Nie tylko przez niewiedzę, ale też, chyba głównie, przez ich prostotę, nie wymagającą żadnych dodatkowych kontekstów ani szczególnego typu wrażliwości. W międzyczasie jednak ten pierwiastek, nawet nie wiadomo czy autentyczny, czy po prostu sprytnie skrojony pod masowego odbiorcę, ulotnił się. Wydawałoby się, że całkowicie na zawsze.
Niebywałe, że kres i odrodzenie grupy Coldplay datować można na ten sam rok. Ba, na tę samą EP-kę. Pełną całkowitego miszmaszu i irytującej niekonsekwencji, a mimo to cieszącą duszę zatroskanego fana. Ponownie obecność Briana Eno, podobnie jak wcześniej Jona Hopkinsa, zdołała wykrzesać nowe pokłady oryginalności z wypalonego zespołu. Paradoksalnie, na tym samym wydawnictwie znajduje się wspomniana wcześniej kolaboracja z The Chainsmokers oraz Big Seanem. Istny kalejdoskop.
Brzmieniowo również tytuł okazuje się świetnym podsumowaniem materiału. Coldplay nawiązuje dialog ze swoimi starszymi dokonaniami, dodaje jednak sporo nowego. „All I Can Think About Is You” to niespieszna kompozycja, w której harmonia wszystkich instrumentów ze wstępu perfekcyjnie eksploduje w dream popowy kolaż z gitarową solówką w dalszej części nagrania. Natomiast pomoc Briana Eno w „A L I E N S” jest dostrzegalna w równym stopniu, co czas powstania tego utworu, przypadający prawdopodobnie na okres powstawania czwartego lub piątego albumu grupy. Charytatywny i zaangażowany światopoglądowo charakter piosenki nie wpływa bynajmniej na jego jakość – do dream popu dochodzą smyczki i elektroniczne wstawki, potęgując estetyczne doznania, a smaczku dodaje fakt, że utwór utrzymany jest w rzadkim metrum 5/4. Bardzo podobnie ma się „Hypnotised – EP Mix”, różniące się od singlowej wersji w zasadzie jedynie poszerzonym intrem.
„Miracles (Someone Special)” z Big Seanem to jedynie remiks utworu sprzed trzech lat, w dodatku średnio udany. Co prawda tragedii nie ma, jednak to twór zupełnie zbędny przez swoją całkowitą przewidywalność. Tragedia za to jest w przypadku „Something Just Like This – Tokyo Remix”, czyli wersji live (nie)sławnego przeboju The Chainsmokers. Jedyną zaletą tego nagrania jest fakt, że w tym wykonaniu z generycznej warstwy mało subtelnej elektroniki wydzierają się chociaż zwykłe instrumenty, dodające drobną kroplę atrakcyjności do bólu prostej ścieżce dźwiękowej.
Nie wiadomo w zasadzie, do kogo kierowana jest ta EP-ka. Nie ma też pewności, czy jest promykiem nadziei, czy raczej ostatnim tchnieniem umierającego zespołu. Z pewnością jednak przynosi trzy utwory, które prezentują bardzo wysoki poziom. Tylko trzy? W przypadku obecnej kondycji Chrisa Martina są to aż trzy udane strzały, co stanowi najlepszy materiał od lat.