Daniel Spaleniak – Back Home / mat. prasowe
Daniel Spaleniak – „Back Home″
Wydany przed dwoma laty album „Dreamers” może nie przysporzył Danielowi ogromnej dawki popularności, ale rodzimym miłośnikom muzyki spod znaku Nicka Cave’a dał kolejny powód do radości z kondycji polskiej sceny alternatywnej. Jak jednak powszechnie wiadomo, dopiero druga płyta stanowi sprawdzian artystycznej oryginalności artysty. Dlatego warto dobrze się przysłuchać „Back Home” i spróbować poczuć atmosferę wykreowaną przez młodego kaliszanina.
Chociaż Daniel Spaleniak przez wiele portali został okrzyknięty jako muzyczne objawienie, nie można oprzeć się wrażeniu, że słuch o nim trochę zaginął. Przez te dwa lata nie święcił ogromu tryumfów ani nie okupował największych polskich festiwali (chociaż miał swój epizod na Open’erze i Halfwayu). Można się doszukiwać różnych źródeł zaistniałej sytuacji, ale chyba najlepszym wytłumaczeniem będzie niewystarczająco dobra jakość pierwszego albumu. Owszem, było intrygująco, eterycznie i melancholijnie, ale też, niestety, nużąco i niekiedy powtarzalnie. Materiał, mimo kilku bardzo jasnych punktów, nie do końca przeszedł próbę czasu i najlepszym na to lekarstwem miała być premiera kolejnej płyty.
Może trudno w to uwierzyć, ale „Back Home” sprawia wrażenie krążka jeszcze bardziej surowego niż „Dreamers”. Instrumentarium ograniczono do niezbędnego minimum a wokal Daniela brzmi mrocznie i zahacza o niższe rejestry. Być może taki klimat jest wynikiem fascynacji Islandią, gdzie Daniel odbył podróż. Ów minimalizm najlepiej słychać w „Moment for myself” i „How did we end up here”, w których na głównym planie zostają wokal i gitara. Instrument ten świetnie brzmi też w „Yes, I think this is the end”, tam jednak wspiera go leniwa, wpasowująca się w charakter utworu, perkusja. Zaskakująco dobrze brzmi na wpół instrumentalny „Where have you been” – jedynie trzydzieści sekund wokalu oraz płynne połączenie minimalistycznej elektroniki, gitary i perkusji, wybija ten utwór ponad szereg. Podobne elektroniczne efekty zastosowano w zamykającym płytę „Night”, co jeszcze bardziej zbliża tę kompozycję do dokonań Low Roar.
Natomiast sam wokal, czyli niewątpliwie jedna z największych zalet Daniela, najlepiej wypada w „Liar’s blues”. Brzmi nie tylko dojrzale i głęboko, ale też dostojnie, niczym ten Leonarda Cohena – w „Nevermind” czy „Almost Like the Blues”. Utwór tytułowy to kwintesencja północnego brzmienia płyty. Wokalizy Kasi Kowalczyk z Coals wprowadzają nutkę ludowego klimatu i dodają piosence zwiewności, łącząc się z szorstkim i przejmującym śpiewem Daniela. Nie zrezygnował on też z kompozycji instrumentalnych, co nie wydaje się dziwne, jeśli przypomnimy sobie, że właśnie od takich form muzycznych zaczynał swoją karierę. Tym razem są to krótkie „Intro (I’m falling down)” oraz „North”. Pierwsza, okraszona odrobiną wokalnego echa, poprawnie wykonuje swoje zadanie – wprowadza w mglisty klimat albumu. Druga stanowi swoistą zapowiedź wspomnianego już „Night”.
Daniel Spaleniak w jednym z wywiadów stwierdził, że jego celem jest wydanie drugiej płyty, a marzeniem to, aby była ona lepsza niż pierwsza. Moim zdaniem nie tylko osiągnął swój cel, ale też spełnił marzenie. Bo „Back Home”, mimo surowości i oszczędnego brzmienia, angażuje słuchacza bardziej niż „Dreamers”. Już nie nuży, a nieliczne słabsze, niezapadające w pamięć momenty są wynagradzane przez bardzo dobre, dojrzałe i zwyczajnie wciągające kompozycje. Ten trudny sprawdzian zaliczył pozytywnie.