Feist – Pleasure / mat. prasowe
Feist – „Pleasure″
Od premiery „Metals” mija powoli sześć lat, a Feist zdecydowała się nagrać i wydać piąty już w swoim dorobku album. Zapowiedzi wyraźnie wskazywały na materiał eksplorujący tematy emocjonalnych granic, samotności, czułości i presji, co gryzie się niejako z tytułem albumu. Czy zastosowany przez artystkę zabieg ma przesuwać uwagę na muzyczną warstwę płyty? A może przewrotnie przyciągać do tekstów?
Leslie Feist to kobieta-orkiestra. Zarówno w znaczeniu dosłownym – umie bowiem grać pianinie, gitarze, banjo i perkusji; jak również przenośnie – zawsze ciągnie za sobą ogrom muzyków, którzy wspierają ją w pracy lub którym ona sama udziela swojego talentu. Chociaż tracklista „Pleasure” na pierwszy rzut oka nie zawiera żadnych gościnnych występów, wystarczy choć chwila poszukiwań, aby dojść do tego, kto wzbogaca brzmienie jej piątego albumu – długoletni współpracownik artystki Chilly Gonzalez, współczesny czarodziej post-minimalizmu Colin Stetson czy Jarvis Cocker z Pulp, udzielający się wokalnie w „Century”.
Gościnne występy nie są bez znaczenia, bo „Pleasure”, chociaż z założenia solowy, opiera się na ścisłej grupowej współpracy. Podobnie jak w poprzednich dokonaniach artystki, część utworów przepełnia bogata aranżacja, która zazwyczaj uwypukla się w okolicach końca kompozycji. Jednak piosenki skonstruowane w ten sposób nie stanowią wcale większości albumu. Tytułowy utwór wprowadza pewną nowinę u Feist – brudne, prawie grunge’owe brzmienie, łamane na chwilę w przedrefrenie, a objawiające się w pełni chwilę później. Gitarowy riff z finału mógłby śmiało znaleźć się w repertuarze niszowego garażowego zespołu.
„Century”, czyli bezsprzecznie główna atrakcja tego albumu, wciąga na sześć minut w swój chaotyczny świat. Nie brakuje mu ani wokaliz i chórków, ani zmodulowanego wokalu, ani wyraźnie zaznaczającej się motorycznej sekcji gitarowej. Podsycona psychodelicznymi syntezatorami druga część utworu, z monologiem Jarvisa, nadaje mu progresywnego charakteru, ale, niestety, ucina się w trakcie. Rozedrgane dźwięki stanowią również główną oś „Lost Dreams”, natomiast „I’m Not Running Away” zaczyna się od riffu do złudzenia przypominającego ten z kompozycji „Layla” Erica Claptona i dalej ciągnie się w podobnie bluesowym sosie. Podobnie jak „Any Party”, które bogatsze jest jeszcze o wpływy country.
Można tu też uświadczyć kameralnych kompozycji o folkowych korzeniach, które gdzieniegdzie tylko ubogacane są chórkami lub perkusją. Należy do nich wzruszające „I Wish I Didn’t Miss You”, opowiadające o rozłące i tęsknocie, „Get Not High, Get Not Low” z sentymentalnymi, bo przywołującymi największe hity Feist, ozdobnikami w końcówce oraz chociażby „A Man Is Not His Song” z chwilowym udziałem chóru, radosną wokalizą w outrze i samplem „High Road” Mastodon w ścisłej końcówce.
Twórczość Feist zazwyczaj obracała się w rejonach chamber popu z bogatym instrumentarium i unoszącym się nad nim lekkim wokalem. Teraz idzie ona w surowsze zagony, dalekie co prawda od garażowego lo-fi, ale nie korespondujące z przeważnie radosnymi kompozycjami z „The Reminder”. Więcej tu zagrywek znanych od PJ Harvey, brakuje też momentami spójności. Część utworów szybko ulatuje z pamięci, gdyż nie wyróżniają się niczym na tle swoich sąsiadów. Mimo tych wad albumowi warto poświęcić trochę więcej czasu. Wszystko, co najciekawsze, odkrywa bowiem dopiero po kilku przesłuchaniach.