Low Roar – Once in a Long, Long While... / mat. prasowe
Low Roar – „Once in a Long, Long While…″
Pozornie Low Roar to kolejny melancholijny Islandczyk z gitarą, kultywujący do znudzenia folkowe tradycje swojego narodu, wplatając we własną twórczość legendy o skrzatach i elfach. Takie przynajmniej wrażenie można było odnieść po pierwszym albumie artysty. Jak się jednak okazuje, ani to nie Islandczyk, ani nie zakochany w ogarniającej wszystko melancholii, ani tym bardziej stawiający legendy ponad rzeczywistość. Ryan Karazija to człowiek twardo stąpający po ziemi, który na karku ma masę życiowych rozczarowań, a mimo to nie smęci o nich egocentrycznie przez cały antenowy czas. Swoim najnowszym albumem – a chyba bardziej kulisami jego powstania – przyciąga uwagę i zatrzymuje na dłużej.
Ryan Karazija nie urodził się na Islandii, a raczej wziął ślub z tą wyspą. Dosłownie i w przenośni, bowiem oprócz tego, że po okresie tułaczki to tam odnalazł swój dom, tam również założył rodzinę. Niejako jednak w etos Islandczyka wpisuje się smutek, którego i artyście przyszło doświadczyć. Po kilku latach pięknego życia na wyspie gejzerów, rozpadł się jego związek, jak też relacja z Islandią. Wziął rozwód z żoną i automatycznie również ten islandzki pierwiastek życia odszedł w dal.
Da się to odczuć w muzyce, która – nie kolosalnie, ale mimo wszystko – zmieniła swój charakter. Sama wrażliwość została zachowana, nie jest to już jednak minimalistyczna melancholia, a smutek przedstawiony wieloma sposobami. Album stanowi zarazem próbę konfrontacji z nieprzyjemnymi wspomnieniami i emocjami – część utworów powstała w zasadzie tylko po to, aby je nazwać i wyrzucić. Dlatego artysta nie sięgał do nich w późniejszych odsłuchach, powstrzymując się również od wykonań na żywo. Tym samym mimowolnie zaprasza słuchacza do odczuwania razem z nim.
Nie do pominięcia w kontekście tego albumu są związki artysty z Polską. Tutaj Low Roar zawiązał wiele przyjaźni, stąd część roku spędza właśnie w nadwiślańskim kraju. Jego obecność na rodzimym podwórku już od lat potwierdzają częste koncerty, ale też pewne związki z wytwórnią Nextpop. Ryan trzy lata temu wystąpił na organizowanym przez nich festiwalu, rok później pojawił się gościnnie na debiutanckim albumie Oly. Ona też supportowała go na kilku polskich koncertach. Na „Once in a Long, Long While” znajdują się więc dwie „polskie” piosenki – „Gosia” i „Poznań”. Obie reprezentują najbardziej minimalistyczne i stonowane w brzmieniu wcielenie artysty.
Otwierający album „Don’t Be So Serious” idealnie wprowadza za to w tę wzbogaconą odsłonę Low Roar. Poszerzone instrumentarium i zmodulowany wokal, nieco przypominający Juliana Casablancasa z The Strokes, stanowią tło dla ironicznego, w kontekście wydźwięku całej płyty, głównego motta utworu. Za to śpiewany w duecie „Bones”, w którym swoim czystym wokalem Ryana wspiera Jófríõur Ákadóttir, znana z grup Samaris, Pascal Pinon i solowo jako JFDR, pobrzmiewa eksperymentalnymi elektronicznymi motywami, przypominającymi te z „I’ll Keep Coming” z „0” (i obecnymi również w utworze tytułowym z tegorocznego albumu). Tamta kompozycja stała się dla Low Roara przepustką do świata elektronicznej rozrywki (za sprawą użycia w trailerze gry Hideo Kojimy „Death Stranding”), ta stanowi skondensowaną esencję emocjonalności.
Dużą rolę na płycie odgrywają instrumenty dęte. Zarówno w prostych, ale narastających „St. Eriksplan” i „Miserably”, jak i w outrze okraszonego pulsującym basem „Waiting (10 Years)”, gdzie pojawia się puzon. Również bębny i bardziej zaakcentowane gitary elektryczne są nowością u Ryana, a na „Give Me an Answer” świecą pełnym blaskiem. Dobrze też wypadają kompozycje instrumentalne – „Crawl Back” i „13” (przewrotnie będący jednak dwunasty w kolejności na trackliście).
Może zabrzmi to brutalnie, ale dotychczasowe przeżycia i problemy Ryana były mu potrzebne, bo uczyniły go znacznie bardziej świadomym artystą. Z nieco skromnego singera-songwritera wszedł na wyżyny muzycznego architekta, pełnego planów na zaprezentowanie swoich tekstów w jak najatrakcyjniejszej muzycznej otoczce. Bogatsze aranżacje i szersze spektrum instrumentów są tym, co w „Once in a Long, Long While” przyciąga i pozwala zatrzymać się na dłużej. Oby dalsza historia muzyka stroniła już od smutnych incydentów, a rozwój jego twórczości pozwalał na jeszcze poważniejsze eksperymenty.