MARINA / fot. Karolina Lewandowska

Orange Warsaw Festival 2025: Headliner is enough?

Tegoroczny Orange Warsaw Festival dobiegł końca. Opisujemy nasze wrażenia.

Cała historia tegorocznego OWF-a dla zewnętrznego odbiorcy jest dosyć krótka. Impreza bardzo szybko okazała się samograjem. Ogłoszenie jako headlinerki Charli XCX w dobie jej największej popularności tak bardzo napędziło sprzedaż biletów, że przez długi czas nie wiedzieliśmy nic o innych artystach imprezy. Drugi cios w postaci Chappell Roan w zasadzie zamknął ogłoszeniową sagę. 2/3 headlinerek tegorocznej Primavery to jest materiał na sold out średniego festiwalu, nawet gdyby pozostałe sloty wypełnili polscy artyści.

Tak się jednak nie stało i dostaliśmy jeszcze kilka smaczków: jedyny europejski koncert MARINY, szybki powrót do Polski Jamiego xx czy kolejną wizytę Michaela Kiwanuki. Z jednej strony czuć było, że pozostali artyści są tu wrzuceni trochę bez ładu i składu, ale w zasadzie nie można im było odmówić jakości. Supporty przed gwiazdą wieczoru? Trochę tak i rzeczywiście w ten sposób wydawali się ich traktować festiwalowicze: na terenie imprezy nawet w trakcie wcześniejszych koncertów było gęsto, od ludzi pulsowało silent disco, kolejki ustawiały się do toalet (których chyba w tym roku było więcej), tłumy kręciły się w strefie gastro. Wydaje się, że stoisk i rozrywkowych stanowisk rozstawiło się mniej niż zazwyczaj, ale być może stała za tym chęć zwiększenia realnej przestrzeni festiwalowej, która przecież w naturalny sposób ograniczona jest budynkiem Toru Służewiec i drzewami. A co do toru: tak, zapachy okołokońskie niestety również były obecne, ale do tego już każdy zdążył się przyzwyczaić, bo i jak inaczej?

Życie poza mainem

Koncertowo żyła zwłaszcza scena główna, ale namiotowa Warsaw Stage też miała coś do zaoferowania. Przede wszystkim Hubert., największe pozytywne zaskoczenie, raper wyrazisty, z pomysłem na siebie, świetnie czujący się na nietypowych bitach. Ma charyzmę, ale też zdolności, które z powodzeniem sprawdziłyby się również z żywymi instrumentami (przykład tutaj). Kacha i Lucassi z Coals gościnnie zagrali z Hubertem primabalerinę (i to aż dwukrotnie), a wchodząc na scenę zapowiedzieli, że raper w przyszłości okaże się legendą. Oby ta prognoza się sprawdziła. Taneczny DJ set sprezentował na zakończenie imprezy Barry Can’t Swim, chociaż szkoda, że nie był to pełnoprawny koncert. Ale do melodyjnego deep house tańczyli wszyscy bez wyjątku. Margaret przyjemnie rozbujała widownię, a Jude York wydawał się niewyrobionym jeszcze koncertowo naśladowcą Declana McKenny: bez szału, ale przy większym ograniu może mieć szansę na ciekawą przyszłość.

Przystawki

Trochę się mogła przejeść w Polsce obecność Loreen, ale mimo wszystko Szwedka pokazała ciekawy występ w deszczu. Dała też do zrozumienia, że zmiana pokoleniowa nadeszła: widownia lepiej bawiła się do Tattoo niż do Euphorii. Michael Kiwanuka nie dostał dobrej pogody, ale zrobił naprawdę dużo, żeby wyciszyć, uspokoić i oczarować spragnioną imprezy i szybkiego tempa publiczność. Dobra przekrojowa setlista ułatwiła mu to zadanie. Natomiast Jamie xx niby zagrał poprawnego i naprawdę pomysłowego seta, ale wciąż czegoś tu brakowało. Podobno w Poznaniu na halowym koncercie działo się dużo więcej, tutaj oprawa była raczej surowa, raptem trochę świateł i ledwie widoczna kula dyskotekowa. Chyba producent lepiej sprawdziłby się na zamknięcie imprezy, a nie przed headlinerskim slotem. Bladee raczej nie porwał, za dużo monotonii, nawet mimo kilku bardziej wyrazistych kompozycji. Za to MARINA dostarczyła same hity, które zmieściła w godzinnym koncercie. Pojawił się każdy możliwy przebój, a widownia znała je wszystkie.

Pierwsze danie główne

Nie ma jednak wątpliwości, że festiwal stał headlinerkami. Chappell Roan bardzo szybko wystrzeliła z popularnością i można było mieć obawy, czy na pewno udźwignie rangę głównej gwiazdy, dostarczy wystarczająco angażujący repertuar i zapewni godne widowisko. Uważnie śledzący karierę artystki nie mieli jednak wątpliwości, że nie jest to ze strony organizatorów strzał na wyrost: Chappell niejednokrotnie zdążyła już pokazać, że dba o każdy detal swojego fachu (występy na Grammy albo na MTV VMAs tylko to potwierdzają). Warszawa stanowiła dla niej otwarcie festiwalowej europejskiej trasy, więc zaangażowanie było tym większe. Ze stosu oczekiwań, nadziei i obaw wyłonił się ostatecznie fenomenalny popowy koncert. Zapierająca dech w piersiach scenografia, do której pasował ubiór artystki, efekty pirotechniczne, maksymalistyczne wykonania utworów. Gitary brzmiały lepiej niż studyjnie i skręcały często w hard rockowym albo glamowym kierunku, rozciągnięte intra i outra łączyły piosenki w całość. Chappell na scenie pojawiała się wszędzie: na górze, na dole, klejąc się do gitarzystki, dyrygując salwami ognia w HOT TO GO!. Śpiewała bezbłędnie, pokazując swój wokal z każdej strony. Pomagała w tym publiczność, która zachowywała się jak chórki dośpiewujące refreny w trakcie długich imponujących wokaliz Chappell. Wielka gwiazda z wielkimi umiejętnościami i feminomenalny show.

Drugie danie główne

Nieco trudniej jest ocenić występ Charli XCX. Kręcił się on wokół bardzo konkretnego konceptu: zorganizowania w wyprzedany dzień Orange Warsaw Festiwal gigantycznej klubowej rave’owej imprezy. Podporządkowane tej idei było wszystko: ruchliwa i uwodząca ruchami Charli, stroboskopowe światła, setlista, śledząca artystkę kamera, szybkie filmowe cięcia na telebimach, aranżacja sceny. Zdyscyplinowana widownia skakała aż do utraty tchu i wykrzykiwała ikoniczne refreny z BRAT. W ten sposób Charli celebrowała niesamowity dla niej czas po premierze viralowego albumu. Trzeba artystce oddać, że atmosferę imprezy w zamkniętym klubie udało się oddać wzorowo: zaduch, zmęczenie, intensywność, wizualne przebodźcowanie i bangier za bangierem. To cechy nieodłączne całonocnych rave’ów. Dla uczciwości wypadałoby jednak dołożyć łyżkę dziegciu: koncert był krótki, setlista nieco uboga (brak choćby przebojowych B2b i Rewind oraz niemal całkowita rezygnacja z wolniejszych kompozycji, czego ofiarami okazały się So I i I think about it all the time). Charli nie zdecydowała się też na żadną specjalną akcję czy ukłon w stronę publiczności w mieście, w którym spędziła przecież niemałą część brat summer. Trochę szkoda. Koncert bezbłędnie zrealizował założony sobie cel, dyskusja może się natomiast toczyć wokół tego, czy rzeczywiście pomysł Charli na headlinerski występ sam z siebie jest przekonujący. Publika jasno dała znać, że tak, ja tymczasem miałbym pewne wątpliwości.

Co jednak najważniejsze, tegoroczny Orange Warsaw Festival pokazał, że można z miejskim festiwalem na początku sezonu celować bardzo wysoko, rezygnując z headlinerów z przypadku i idąc całkowicie za tym, co obecnie na topie. W przypadku imprezy, która siłą rzeczy i tak kręci się wokół kilku nazwisk, ma to duży sens. Oby i w przyszłym roku organizatorzy dobrze wyczuli nastroje, może nas czekać kolejny sold out i przeżycia o najwyższej intensywności.