Starsabout – Halflights / mat. prasowe
Starsabout – „Halflights″
Muszę przyznać, że doznałem małego szoku podczas słuchania najnowszej i zarazem debiutanckiej płyty Starsabout. Na swojej muzycznej mapie myśli umieszczałem ich pod etykietą sad alternative rock. Wydawało się jednak, że mogą skręcić w stronę bardziej akustycznego brzmienia, spychając gitary elektryczne na dalszy plan. Nic bardziej mylnego. „Halflights” zaskoczył mnie właśnie gitarową mocą i post-rockowymi wpływami, zaakcentowanymi jeszcze dobitniej niż wcześniej.
Zaczynając jednak od początku, Starsabout tworzą Piotr Trypus, Tomek Kryjan, Piotr Ignatowicz i Sergiusz Pruszyński. Zespół powstał przed pięcioma laty i ma na swoim koncie dwie EP-ki: „Black Rain Love” i „Live”. Wydana niedawno debiutancka płyta „Halflights” to poniekąd wypadkowa poprzednich dwóch minialbumów, nagrana studyjnie i wzbogacona o dodatkowe smaczki i nowe utwory.
Jeśli nazwa zespołu ma ukierunkowywać na emocje wywarte podczas słuchania materiału, rzeczywiście można poczuć się jak ponad gwiazdami. W dużej mierze dlatego, że każdy gitarowy odgłos na tym albumie jest na swoim miejscu. Płyta ukazuje, jak wiele można osiągnąć poprzez odpowiednie dawkowanie dźwięków. Pojedyncze gitarowe efekty w tle i wokal co pewien czas ustępują miejsca mocniejszym i bardziej energetycznym dudnieniom tych pierwszych, które w należytych miejscach potrafią przejąć pałeczkę, prowadząc cały utwór do zaskakującego finału. W tym właśnie uwydatnia się art-rockowa moc Starsabout. Monumentalne wręcz kompozycje wewnętrznie posegregowane albo na te z gitarą w tle, albo na głównym planie.
Inną kwestią jest klimat. Mimo tak ogromnej roli gitar, utwory białostockiej grupy są melancholijne i zwyczajnie smutne. Skłaniają do kontemplacji, a prawdziwą siłę rażenia odkrywają dopiero po zapadnięciu zmroku za oknem, przywołując wyobrażenia nocnej podróży po ciemnym lesie, która kończy się odnalezieniem ogołoconej polany pod gwiaździstym niebem. Niekiedy właśnie do tego można porównać konstrukcję utworów kwartetu – z post-rockowym klimatem, akustycznymi wstawkami i rozdygotanymi partiami gitarowymi.
Żeby najlepiej zobrazować, jak umiejętnie Starsabout potrafią połączyć spokój z energią, warto pochylić się nad „Black Rain Love”. Przestrzenne gitary i wokal z efektem echa wprowadzają perkusję i gdy wydaje się, że przez cały utwór nic się nie zmieni, w drugiej połowie pojawia się wyciszenie i dźwięki na kształt pierwszych dokonań Patricka the Pana. Potem jednak gitarowa burza powraca i ciągnie się aż do końca.
Podobnie zresztą jak w fenomenalnym „Bluebird”. Tutaj druga połowa to już czysto instrumentalny post-rock, który co prawda trwa długo, ale i tak pozostawia ogromny smutek po wybrzmieniu ostatniego gitarowego riffu. Właśnie w taki sposób, z drobnym niedosytem, powinno się zamykać albumy. Temu utworowi warto przeciwstawić „20 000 Miles”. W całości instrumentalna kompozycja również penetruje obszary post-rockowe, jednak w zupełnie inny, nieco spokojniejszy i bardziej kojący sposób. Gdy burza riffów w „Bluebird” bardziej przypomina głośny styl Godspeed You! Black Emperor, „20 000 Miles” przywodzi na myśl łagodne intra utworów m. in. Explosions in the Sky czy Mogwai.
Kiedyś przeczytałem w pewnym artykule ciekawe stwierdzenie. Parafrazując, chodziło o to, że powstaje coraz więcej zespołów gitarowych, ale większość z nich zapomina, jak ogromną moc i dynamizm dźwięku niosą te instrumenty. Na uszczerbki w pamięci z pewnością nie cierpią Starsabout. Na „Halflights” gitary odgrywają główną rolę – żywiołowo trzęsą linią melodyczną, momentami sinusoidalnie zmieniając jej charakter z melancholijnego na agresywny. Właśnie tak wyobrażałem sobie muzykę idealną na podróż, nie tylko do gwiazd.