Pozdro Outdoor, czyli relacja z Up to Date Festival 2023
Byłam na czternastej edycji Up to Date Festival i kompletnie nie zawaham się Wam o niej opowiedzieć! Festiwal zrobił mi zarówno czerwiec, jak i wspaniale nastroił muzycznie na całe wakacje.
Zawsze ciężko wraca się do rzeczywistości po festiwalach, a po Up to Date to już w ogóle zawsze najgorzej, najsmutniej i najdłużej. I wcale nie chodzi o godziny w PKP do Krakowa (dlaczego Białystok nie leży w Małopolsce?), tylko klasyczną pełnoobjawową pofestiwalową deprechę. Od zakończenia festiwalu minęły już właściwie 2 tygodnie, a ja częściowo jestem jeszcze głową&sercem gdzieś na Podlasiu.
Jeżdżę na Up to Date już kilka lat i nadal uważam, że jest to festiwal jedyny w swoim rodzaju, z niepowtarzalną i niepodrabialną atmosferą, której specyfikę bardzo trudno opisać w kilku słowach. Gdybym próbowała, pewnie powiedziałabym, że to kwestia połączenia bardzo świadomej publiczności i społeczności tworzącej się wokół eventu, autentyczności i dobrego vibe’u od organizatorów. Uwierzcie – nigdzie indziej nie jest tak, jak tam. Bez zbędnego zadęcia, inkluzywnie, ze zorientowaniem głównie na wartościową muzykę i robione przez osoby, które dzielą podobne wartości. rzez kilkanaście lat działania udowodnili oni, że dzielą te same wartości w życiu, podejściu do ludzi, muzyki, samego przemysłu czy organizowania wydarzeń. Jest w tym odczuwalna spójność i jest to po prostu prawdziwe.
UTD jasno komunikuje, że wszystko tutaj dzieje się z miłości do muzyki, że przyjeżdżają na festiwal ludzie właśnie z miłości do muzyki, by przeżywać ją razem z innymi ludźmi, którzy też przyjechali z miłości do muzyki. Lub próbują pokazać innym tę swoją miłość do muzyki. W tym roku czekało na nas trochę zmian.
Co nowego w stosunku do lat wcześniejszych?
UTD do tej pory kojarzyliśmy z jesieniarskim vibem września i parkingami stadionu miejskiego, a ostatnio także klubu FOMO. Zarówno pod kątem lokalizacji i czasu trwania zaszły najbardziej widoczne i zarazem ryzykowne zmiany. Festiwal został przeniesiony na czerwiec i został wydarzeniem outdoorowym utrzymanym w formule secret location – dopiero chwilę przed rozpoczęciem poznaliśmy dokładne miejsce, gdzie będzie się odbywał (północ miasta). Osobiście bardzo dobrze czułam się zarówno w betonowych przestrzeniach parkingu czy mrokach zadymionego FOMO, ale bardziej swojska atmosfera tegorocznej edycji też do mnie szybko trafiła, bo wprowadziła zupełnie inną, letnią energię. Zdecydowanie kupuję też fakt, że umawiając się z kimś w tym roku na terenie festiwalu, nie umawiałam się już po lewym głośnikiem, ale na przykład pod lewą brzozą.
Up to Date od 14 lat skutecznie odczarowuje stereotypowe myślenie o Podlasiu i pokazuje ile nieznanych miejsc kryje. W tym roku położono jeszcze większy środek ciężkości na osadzenie festiwalu w w tym regionie i skojarzenie go z elementami krajoznawczymi. Pojawiło się sporo informacji, gdzie można tam spędzać czas poza festiwalem – na stronie internetowej stworzona została specjalna zakładka z listą atrakcji krajoznawczych w województwie. Prezentowane były też liczne przepiękne i fotki zrobione na Podlasiu.
Pojawiło się też wiele elementów, które miały jeszcze mocniej utożsamiać festiwal ze zrównoważonym sposobem jego prowadzenia: wyprowadzenie poza tkankę miejską do miejsca bardziej związanego z naturą, promocję recyclingu poprzez używanie wyłącznie wielorazowych kubków, możliwość przyniesienia własnych butelek na festiwal, niezaporowe ceny wody, oferowane zniżki na taksówki czy darmowy depozyt. Nie powstał też nowy merch, a pojawiła się za to możliwość spersonalizowania swoich ciuchów naszywkami/naprasowankami lub kupno ubrań już używanych z identyfikacją festiwalową. Stoisko z ciuchami a la secondhand cieszyło się bardzo dużym powodzeniem, a na terenie festiwalu bardzo często mijałam osoby poubierane w naprawdę stylowe ciuchy UTD.
Co roku festiwal zwraca naszą uwagę na nowe problemy i zagadnienia, które zazwyczaj spychamy gdzieś na dalszy plan. Mam na myśli tu chociażby pamięć o bliskich (akcja: wyślij kartkę do Babci), czy ostatnio pielęgnacja zdrowia psychicznego (kiś ogórki, nie emocje), bo bez niego ani rusz dalej w przyszłość. Don’t worry, be yourself – mówią organizatorzy i nazywają też tak w tym roku swoje dwie sceny.
Zmiana festiwalu na outdoorowy niosła ze sobą spore ryzyko bycia zdanym na łaski pogody przy zorganizowaniu tylko częściowo zadaszonych scen. Prognozy pokazywały różne modele, ale ja wybrałam ten najbardziej korzystny, roztropnie nie zabierając ze sobą nic przeciwdeszczowego na grzbiet, nie mówiąc nawet o zapasowych butach. Aura siadła fest – ja uznałam to za fart, ale być może na taki zbieg okoliczności ktoś musiał naprawdę ciężko pracować! Dzięki tym wysiłkom, w całości można się było oddać muzyce. A było czemu!
Czas na zachwyt nad muzyką
Muzycznie było różnorodnie, a wartościowa elektronika została pokazana z różnych stron – jak to na Up to Date. Pojawiły się zarówno mocne i lubiane nazwiska (Zenker Brothers, Surgeon), nowe duety z nurtów ambientalnych (Keen Distress, Moonlight Resort & SPA), niespodziewane mariaże DJ-ów polskich i zagranicznych (Glassz i Mad Miram z niemal namacalnie wybuchową energią), czy ekscytujące b2b naszych rodzimych perełek (Gummi b2b AllG). Gatunkowo, zabrakło hip-hopu i electro, które były znakami rozpoznawczymi festiwalu, ale reszta line-upu dosadnie to zrekompensowała (do mojego serca szczególnie trafili np. Syncøpe i Andrea Belfi).
Bardzo podoba mi się fakt, że jadąc tu nie znam wszystkich nazwisk występujących i rzeczywiście sporo wykonawców odkrywam lub kojarzę, ale mam okazję słyszeć pierwszy raz na żywo. Do niektórych wracam za to z miłym rozrzewnieniem, jak na przykład do Zenker Brothers, którzy wiele lat temu robili mi techno imprezy w swoim ilian tape’owym stylu i zawsze byli gwarantem dobrej zabawy – tutaj też.
Fantastycznym pomysłem są powroty do zapomnianych już nieco gatunków. Tutaj głęboki pokłon dla DJ Slugo (bardzo nieoczywisty booking), który zaserwował soczystą ghettotechową mieszankę i zrobił świetne show, które okazało się moim numerem jeden podczas piątkowej nocy. Nie za często daje się w Polsce też usłyszeć Commodo czy 2 Bad Mice, a przecież to gatunkowe klasyki nad klasykami.
W pięknym stylu pokazał się Luigi Tozzi (nazwany ostatnio w komentarzach na Discogs Zygmuntem Freudem muzyki elektronicznej), który po prostu robił swoje, serwując piękne hipnotyczne pejzaże w wersji live. Uczucie zanurzenia się i przestrzenności dźwięku oraz usłyszenie motywów z jego ostatnich albumów zdecydowanie mnie usatysfakcjonowały i rozczuliły emocjonalnie, bo bardzo cenię twórczość tego chłopaka.
W podobny sposób rozrzewnił mnie Bvdub, który występował już przed laty podczas centralnych salonów ambientu UTD. Tutaj zaserwował piękny przelot przez swoje produkcje ambientowe, deep house’owe (znane z projektu Earth House Hold), stopniowo zwiększając tempo i kończąc emocjonalnym drum’n’bassem/wysokotempowym techno (w stylu projektu East of Oceans), który – o dziwo, kupiłam. Pięknie to zagrało.
Z zawodów, to czekałam na Mareenę b2b Keerie, ale na tamten moment (dziewczyny weszły na scenę koło północy) ich granie było dla mnie za mocne, za intensywne, szczególnie po emocjonalnym i intymnym jednak występie Bvduba. Na podobnych tempach zagrał włoski duet Fireground w formule live, ale nad ranem w pełnym rozpędzeniu inaczej przyjmowało się ten rodzaj muzyki. Jestem fanką ich EP-ki wydanej dla Tresora i rozumiem zachwyty znajomych, gdy słyszą ich na żywo – analogowe maszyny to coś niesamowitego.
Tytuł pierwszego showmana festiwalu zdobywa Teki Latex, który rozkręcał swojego seta zaraz po wschodzie słońca. W znanym sobie stylu, niespodziewanie przeplatał kawałki 4/4 z radiowymi hitami do pośpiewania, klasykami z lat 90’tych, a nawet motywem serialu Sukcesja (tak, to się wydarzyło!). Seta zakończył brawurowo Hit My Heart Bennassi Bros. Cały Teki. Niesamowita energia i magia chwili, którą długo zapamiętam.
Czego żałuję na pewno, to obecności na live secie Giuseppe D-Lerii i większej mobilności między scenami. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że mimo wczesnych planowanych przetasowań i migracji między scenami, bywałam od czasu do czasu bez reszty wciągnięta w energię seta i ludzi. Nie mniej jednak super patrzyło się na Giuseppe, który bawił się do rana z publiką i roztaczał wokół siebie bardzo przyjazną atmosferę.
Cranz i Chontane znakomicie poradzili sobie z sobotnim closingiem, bawiąc tłum energetycznym techno, w sam raz pod nóżkę. Stwierdziłam, że między panami nawiązała się dobra energia, którą można też było wyczuć w samym graniu, które było i różnorodne, i spójne zarazem. Sił zabrakło mi na sekretny set Dtekka, który podobno był wspaniałym uwieńczeniem festiwalu. Wierzę – król jest tylko jeden i wiadomo, z Dtekkiem nie da się źle bawić.
Czas na coś w rodzaju podsumowania
Nie był to mój pierwszy UTD, ale w sumie poprzez zmianę miejsca i daty, trochę przeżywałam go na nowo, jak za pierwszym razem. Niezmienna pozostała miłość do muzyki i zaangażowanie organizatorów, autentyczność, wspaniali artyści i atmosfera. Widać, że działania organizatorów podjęte zostały nie dla nabicia kabzy i zarobku, ale głównie po to, by uczestnicy czuli się podczas trwania eventu naturalnie i komfortowo. Mimo wielu problemów z social mediami (zniknięcie profilu festiwalu z Facebooka właściwie tuż przed jego rozpoczęciem), które miały ogromny wpływ na ogólną komunikację i przekazywanie podstawowych informacji, organizatorzy wyszli z tej opresji wręcz śpiewająco.
I choć sama jestem jeszcze w radosnym afterglow po festiwalu, to już trochę nakręcam się faktem, że za rok (mam nadzieję!) przed nami piętnasta edycja festiwalu, która na pewno będzie równie wyjątkowa i dodatkowo jeszcze jubileuszowa. Na samą myśl mam już lekkie dreszcze, a Was serdecznie zapraszam do przyjazdu do Białegostoku i gwarantuję, że nie będziecie tego żałować.