Lana Del Rey – „Norman Fucking Rockwell”

W teledysku do „Fuck It I Love You” stylowo ubrana Lana prezentuje się z deską surfingową na tle oceanu gdzieś u wybrzeży Kalifornii, jednocześnie śpiewając California is a state of mind. Temat tego amerykańskiego stanu przewija się w niejednym utworze na „Norman Fucking Rockwell!”, ale to nie dziwi jeśli uznamy, że sama wokalistka jest uosobieniem dekadencji i glamour, utożsamianych przecież z miastem aniołów i okolicami. Sam „Norman Fucking Rockwell!”, pomimo niecenzuralnego słowa w tytule, jest jej najbardziej eleganckim popowym albumem nie licząc mocno jazzowego „Honeymoon”). Krążek wyprodukowany przez Jacka Antonoffa jest szykowny jak sama artystka, subtelny, pełen kulturowych odniesień (do czego wokalistka już nas przyzwyczaiła), z tekstami oscylującymi pomiędzy smutnymi balladami miłosnymi a songami politycznymi.

Del Rey była sensacją od początku swojej kariery, ale osiągnięcie obecnego statusu wiążącego się z szacunkiem płynącym ze wszystkich stron zajęło jej lata. Na tle zdeterminowanych gwiazd pokroju Beyoncé czy Lady Gagi, które mają wręcz biznesowe podejście do swojej kariery i które promują się jako silne, wyzwolone kobiety, beznadziejnie romantyczna, przedstawiająca się bardziej jako uległa ofiara niż zdobywczyni, Del Rey wyglądała jak relikt przeszłości. W dobie afery „me too” też zapewne niejedna kobieta spojrzała na nią z wyrzutem, ale ona się nie zmieniła. Bezwstydnie śpiewa Fuck it I love you a w tle słychać delikatne akordy gitary akustycznej, z kolei w „Venice Bitch” wzdycha za namiętnymi pocałunkami swojego kochanka. Skoro już mowa o tym utworze, to warto wspomnieć, że ta niewinnie rozpoczynająca się ballada zmienia się narkotyczny, psychodeliczny utwór z wirtuozerską solówką gitarową i trwa prawie dziesięć minut. Zacytowane w tym kontekście „Crimson and Clover” z pewnością nie jest przypadkiem, a raczej ukłonem w stronę psychodelii lat 60. i 70.

Do tej pory najbardziej gitarowym albumem Del Rey było „Ultraviolence”.  „NFR” momentami wraca do tamtych klimatów, szczególnie w „The Greatest”, gdzie znowu wyróżnia się nostalgiczne solo. Jednak jako prawdziwie eklektyczna artystka Lana nie zapomina również o swoim przywiązaniu do hip hopu, co subtelnie demonstruje w „Cinnamon Girl” i „The Next Best American Record”. Najciekawszym muzycznym nawiązaniem – świadomym lub nie – jest „Love Song”. Te nieśmiałe smyczki i dęciaki stanowiące tło dla pianina i jej wokalu są jakby żywcem wyjęte z twórczości Sigur Ros.

Wokalistka zawsze podkreślała, że jest dzieckiem Ameryki – od grania Jackie Kennedy w klipie do „National Anthem” przez samo „Brooklyn Baby” aż po kalifornijski sen jawiący się na nowym albumie.  Ale jej mimochodem rzucane odnośniki kulturowe wykraczają poza Stany Zjednoczone. W „Mariners Apartment Complex” oznajmia: I ain’t your candle in the wind, a później gładko porzuca referencje do Eltona Johna oznajmiając I’m your man, co niewątpliwie jest ukłonem w stronę Leonarda Cohena.

„Norman Fucking Rockwell!” generalnie opowiada o związku dwojga artystów, którzy razem zarówno tworzą (we were so obsessed with writing the next best American record), jak i ze sobą rywalizują. Del Rey nie byłaby sobą, gdyby nie śpiewała o pożądaniu i nieszczęśliwej miłości jednocześnie, ale w „The Greatest” pojawia się linijka mówiąca: L.A. is in flames, it’s getting hot / Kanye West is blond and gone / „Life on Mars” ain’t just a song. Ten fragment o temperaturze w Los Angeles łatwo interpretować jako nawiązanie do ocieplania się klimatu, ale sama wokalistka mówi, że bardziej chodziło jej o zobrazowanie opłakanego stanu kultury i polityki amerykańskiej. Mimo to Lana widzi światełko w tunelu śpiewając tytułowe Hope is a dangerous thing for a woman like me to have / but I have it. Nazwiązanie do Sylvii Plath nie jest bezpodstawne, bo sama Del Rey jest poetką naszych czasów, na co najlepszym dowodem nie są już tylko coraz lepsze teksty, ale i planowane wydawnictwo – tomik poezji.

Można narzekać, że teksty Del Rey nie zawsze są w dobrym guście, a wokalistka często ociera się o parodię samej siebie, ale nie da się też nie stwierdzić, że jest to całkiem przemyślana strategia. Lana lubi być tą bad girl, o której śpiewała w „Video Games” siedem lat temu, jednocześnie opisując się na najnowszym krążku także jako a modern day woman with weak constitution. Może to wszystko jest nieprawdą, kreacją, a ona sama jest zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa. Nie wiemy. Pewne jest jednak to, że amerykanka pisze coraz lepsze piosenki i wyrasta na jedną z ważniejszych artystek ostatnich lat.