ALBUMY W CZASIE PANDEMII – Podsumowanie roku 2021
To już drugi rok z trwającą od kilku dekad pandemią. I choć spojrzenie na ten nowy, nieuporządkowany i mało taneczno-festiwalowy świat jest dla wielu różne, chyba dla wszystkich lubujących się w muzyce niezmiennymi pozostają wydawnicze podsumowania roku. My również nie przepuściliśmy okazji do stworzenia własnej listy. Podobnie jak w przypadku spojrzenia na wydawniczą aktywność muzyków w 2020 roku, również i tym razem przejrzymy ostatnie dwanaście miesięcy pod względem albumów, EP-ek i wszelkiego rodzaju muzycznych urozmaiceń wydawniczych, które z jakiegoś powodu zostały z nami na dłużej.
Anatol – „Ana”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
To jednak całkiem zaskakujące, że tak silny dowód na nieokiełznaną kreatywność muzyki gitarowej pojawił się akurat w Polsce. Zaskoczenie nieco słabnie, gdy okazuje się, że za wszystkim stoi członek Złotej Jesieni i Sierści, czyli grup, które z formą noise rockową eksperymentują nieprzerwanie od blisko dekady. Sample z rapu czy popu, efekty gitarowe, umiłowanie hałasu, znakomita perkusja – tutaj jest wszystko. Pokłady kreatywności wydają się być niewyczerpane. Nic dziwnego, że album doceniany jest również poza Polską, to najwłaściwszy moment na to, żeby rodzima scena gitarowa przywitała się serdecznie z resztą świata i zaczęła na stałe gościć w programach zagranicznych niezależnych festiwali. (jacek)
Black Country, New Road – „For the first time”
Posłuchaj: Bandcamp / Spotify / Tidal
W zespole jest ich siedmioro, już to wyróżnia ich spośród innych rockowych grup. Wyglądają jak grupa nastoletnich uczniów, która właśnie uformowała swój pierwszy zespół a grają jakby mieli co najmniej 20 lat więcej. Nie obcy jest im jazz, nie obca jest im również klezmerska muzyka, więc zadanie domowe odrobili. Ich utwory rozkręcają się niespiesznie, nie mają jednolitej struktury co z pewnością stanowi doskonały punkt wyjściowy do improwizacji w wersji live. Porównuje się ich do Slint do czego odnieśli się w tekście do „Science Fair” (the world’s second best Slint tribute act), a teksty pisane z przymrużeniem oka trafnie celują w popkulturę i świadczą o zdrowym dystansie do siebie samych. Najbardziej rozbrajający jest chyba pełen emocji wokal Isaaca Wooda, który z udawaną powagą wyśpiewuje zadecydowanie nie poetyckie teksty typu I told you I loved you in front of Black Midi. Moim ulubionym fragmentem albumu jest epicka kakofonia dźwięków w końcówce „Science Fair” (słuchać tylko głośno) choć silną konkurencją jest również pięknie zamykający krążek „Opus” (tutaj kłania się Beirut). (sara)
CHVRCHES – „Screen Violence”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Dziwna to sprawa z tymi Chvrches. Po chwytającym za serce (i ucho) debiucie synhpopowe trio nie wydało nic szczególnie godnego uwagi, a po albumie z 2018 roku moje zainteresowanie ich dokonaniami spadło w okolice, cóż, niemal zera. Dla mnie samego więc umieszczenie „Screen Violence” w zestawieniu wydawnictw roku 2021 jest sporym zaskoczeniem. Ciężko powiedzieć, że na tym krążku Szkoci zmieniają się o 180 stopni i przyciągają słuchacza czymś nowym. W kwestii stylu od 2013 roku zmieniło się niewiele. A jednak temu albumowi nie brak siły – tej kategoryzowanej jako potęga brzmienia, jak i wzmocnienie na poziomie przekazu. Lauren Mayberry zdaje się być pewniejsza w tym o czym mówi oraz w jaki sposób to robi, a horrorowa koncepcja „Screen Violence” współgra i dopełnia się z potężnymi hookami czy pochwytającymi na długie minuty refrenami. Jest tu jakaś energia i spójność, której brakowało mi na dwóch poprzednich płytach zespołu. A może po prostu lubię takie historie o odnajdowaniu siebie, wzbieraniu w siłę i (muzycznym) odkupieniu po latach zawodów. Może trochę też. (marek)
DJ Seinfeld – „Mirrors”
DJ Seinfeld niezmiennie wzrusza mnie swoją twórczością. Byłam fanką jego debiutanckiego albumu wydanego w Lobster Theremin, jestem też fanką jego następcy z Ninja Tune. To wprost idealna propozycja na skołatane nerwy i złagodzenie napięć mijającego roku, która pokazuje też jak długą drogę artysta przebył od swojego debiutu i jak ustabilizował swoją pozycję jako producent nurtu miękkiego outsider house’u. Krążek nie niesie może jakiegoś wielkiego przełomu pod względem nowatorstwa, ale jest bardzo dopieszczony i przemyślany. Łatwo się z nim emocjonalnie związać, a ze swoim pozytywnym i słonecznym vibem niesie błogie ukojenie i chce się go włączać terapeutycznie raz po raz. Słuchasz „Mirrors” i po prostu wiesz, że tylko miłość jest odpowiedzią. (agata)
Erika de Casier – „Sensational”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Chociaż szalikowców “Essentials” sprzed dwóch lat nie brakuje, to pod względem producenckiego rozmachu trudno nie uznać wyższości tegorocznej płyty Eriki. Z jednej strony bliskość do klasycznych nagrań contemporary r&b jest namacalna, z drugiej różnice zarysowują się na poziomie lekkości w żonglowaniu konwencjami i mnogości budowanych przez artystkę kreacji. Producent Natal Zaks (aka DJ Sports) nie ma najmniejszego problemu w romansowaniu z 2-stepem, lekkim drum and bassem czy basslinem, A Erika z powodzeniem wciela się w zmysłową kochankę, kokietującą dziewczynę czy spełnioną businesswoman, doskonale odnajdując się w każdej z tych konwencji. “Sensational” to album, do którego można wracać bardzo często, za każdym razem czerpiąc nieskrępowaną przyjemność z każdego utworu. (jacek)
Floating Points, Pharoah Sanders & The London Symphony Orchestra – „Promises”
Posłuchaj: Bandcamp / Spotify / Tidal
Nie jestem pewien, czy podczas pierwszego odsłuchu jakiegokolwiek utworu czy też albumu zdarzyło mi się uronić łzę lub płakać. Pamiętam liczne momenty bycia poruszonym, zarówno podczas wykonów live jak i obcowania z muzyką w samotności czterech ścian. Częściowo miało to związek z rozpracowywaniem danego utworu – odkrywaniem kolejnych niezauważonych wcześniej elementów, wgryzieniem w warstwę tekstową i samą kompozycję, budowaniem jakiegoś przywiązania. Rzadziej trafiało we mnie od razu, znienacka, za pierwszym podejściem. A tak było w przypadku „Promises”, którego mozolnie budowana dźwiękowa konstrukcja jazzu i elektroniki osiąga swoje największe piękno na poziomie fragmentu „Movement 6”, wywołując niepohamowane wzruszenie. „Promises” to przekraczanie granic przy jednoczesnym poruszaniu się w ustalonym, ramowym repertuarze. Czyste emocje i wyciszenie. Płynięcie. Od początku do końca urzeka. Jedno z najlepszych doświadczeń 2021 roku. (marek)
Gheist – „Zukunft”
Posłuchaj: Beatport / Spotify / YouTube
Trudno nazwać ich debiutantami, bo z powodzeniem działają na europejskiej scenie elektornicznej już od kilku lat, mając na koncie kilka świetych EP-ek. Albumem Zukunft debiutują jednak w pełnej, długogrającej formie, eksplorując świat barwnej i różnorodniej muzyki elektronicznej przełożonej na własny język. W wersji live funkcjonują jako duet, w wersji studyjnej jako trio tworząc unikalną hybrydową formułę. Na swoim albumie zabierają nas w podróż, w której nie brakuje trudnych, bolesnych momentów, wspomnień i tęsknoty za tym, co straciliśmy w ostatnich dwóch pandemicznych latach, w końcu nadziei na to, że wszyscy jakoś to przetrwamy. Tytuł ma sugerować spojrzenie w przyszłość. Tę lepszą. Zwracają uwagę na jakże aktualny problem zdrowia psychicznego (We Are Not Alone), odnosząc się do niedawno zmarłego przyjaciela, opowiadają o relacjach międzyludzkich (Home Again) czy po prostu tęsknocie za normalnym życiem, spotkaniach na parkiecie i beztroskim zatraceniu się w muzyce (Decourse). To pierwszy album od bardzo dawna, który z tak niezwykłą precyzją trafia w czuły punkt całego wachlarza moich emocji. I niech najlepszym przykładem na to będzie singlowe You… a może jednak Unfinished Sympathy? (daria)
Godspeed You! Black Emperor – „G_d’s Pee at State’s End!”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Mimo że nie bez wad, tegoroczny album GY!BE jest ich najlepszym od niemal dekady. Na dobre wróciła dźwiękowa narracja i zabawa nagraniami otoczenia, co wpycha słuchacza w opowiadaną przez zespół brutalną historię o przemocy i terrorze już od pierwszych sekund trwania płyty. Nie brakuje też bogato zaaranżowanych triumfalnych momentów, narastających post-rockowych gitar i dopełniających wolną przestrzeń dronowych odgłosów. Wyłania się z całej tej układanki materiał bardzo emocjonalny i zaangażowany (zresztą wiele tu mówią tytuły utworów), w odróżnieniu od poprzednich dwóch płyt zespołu przemyślany jako całość, a nie jedynie z mocnymi fragmentami. Imperator w nowych szatach wcale nie jest nagi. (jacek)
GRABEK – „Tiny Melodies”
Trudno powiedzieć, co w przypadku tego artysty cieszy bardziej – to, że już drugi rok z rzędu jego album trafia na listę tych najlepszych, które dane nam było usłyszeć w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, czy fakt, że wydaje je z taką częstotliwością. “Tiny Melodies” to przepiękny dowód na to, że wystarczą zaledwie dwie lub trzy minuty zamknięte w formie bardzo oszczędnej w środki, by wcisnąć gdzieś głębko schowaną w głowie pauzę i wyrazić cały szereg emocji słuchacza. Pełen plastycznych, jasnych dźwięków, jak w przypadku Two i utworów, które przy każdym przesłuchaniu odkrywa się na nowo, po prostu inaczej (Nine). To album z rodzaju tych, które słucha się na jednym wdechu i żałuje, że kończą się tak szybko, ale właśnie z tego powodu chce się go zapętlić w bliżej nieokreślonej czasowo sekwencji. (daria)
HTRK – „Rhinestones”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Wprowadzenie nowego elementu do sprawdzonego i działającego od lat schematu zawsze jest ryzykowną zagrywką. W przypadku australijskiego HTRK dodanie do repertuaru gitary rozszerzyło spektrum doznań dźwiękowych, ale nie okazało się żadną rewolucją. Utwory wciąż utrzymane są w sennym, powolnym tempie, w tle bardziej lub mniej równomiernie unoszą się minimalistyczne syntezatory, a wokal Jonnine wybrzmiewa majestatycznie i melancholijnie. Gitara pełni jednak rolę kluczową na dwa sposoby: po pierwsze dodaje statycznym z gruntu rzeczy utworom dozy nieprzewidywalności (syntezatory brzmią sterylnie, struny niekoniecznie), a po drugie sprawdza się jako katalizator uwypuklający świetny miks, w którym każdy dźwięk wydaje się odseparowany od reszty. To chyba największy tego roku wyciskacz łez i zarazem najbardziej chyba anemiczna mieszanka psychodelicznego folku, gotyckiego country i ambient popu. (jacek)
Injury Reserve – „By The Time I Get To Phoenix”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Założona w 2013 roku hiphopowa grupa po serii mixtape’ów oraz oficjalnym debiucie w 2019 roku, zniechęcona brakiem odzewu ze strony środowiska hip-hopowego, postanowiła na swoim następnym projekcie rzucić się w wir eksperymentowania z brzmieniem. Panowie chcieli nagrać, jak sami to ujęli w jednym z wywiadów: some weird shit. Niestety, w lipcu 2020, gdy cały projekt był już praktycznie ukończony, gruchnęła wiadomość o przedwczesnej śmierci głównego MC, Jordana Grogssa. Muzycy postanowili jednak wydać dwa miesiące później płytę, by niejako oddać hołd zmarłemu przyjacielowi. I tak powstało pełne eksperymentów i nieoczywistych nawiązań requiem na jego cześć. Trudno nawet nazwać ten projekt hip-hopem w czystej postaci. Jeśli już, to najbliżej tej płycie do progrocka, zresztą słychać to w samplach. Użyte na albumie fragmenty utworów King Crimson, The Fall czy black midi wskazują jednoznacznie inspiracje. Liryczne strumienie świadomości („The Outside”), połamane rytmy („Superman That”), tematy żałoby po stracie przyjaciela (szczególnie „Top Picks For You” z przeszywającym tekstem) czy wreszcie pokręcone sample z programów dla dzieci („Postpostpartum”). Może zabrzmi to górnolotnie, ale jest to w jakiś sposób dekonstrukcja samej muzyki jako medium. Postawienie wszystkiego na głowie. Album, który jeszcze długo będzie wyprzedzał swoje czasy i powodował stan dezorientacji u słuchaczy. (piotrek)
James Blake – „Friends That Break Your Heart”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / YouTube
James Blake cierpi, trzeba mu pomóc. Takie słowa pojawiły się w mojej głowie po kilku przesłuchaniach nowego albumu multiinstrumentalisty z Wielkiej Brytanii. Nic nie zapowiadało emocjonalnego kopniaka, jaki zaserwuje nam Blake na tym wydawnictwie. Jak wskazuje sam tytuł (i okładka), James skupia się przede wszystkim na temacie zawiedzionej, straconej przyjaźni i jaką pustkę może to po sobie pozostawić. Teksty są rozdzierające, a muzyka chyba najbardziej współgrająca z warstwą liryczną w całej dyskografii artysty. Pełno tu błagalnych i smutnych fragmentów, jak: And I can’t believe I’m still talking about you, that feeling I should’ve lost it… („Famous Last Words”) czy Please, don’t give up on me, I’ll be the best I can be („Funeral”). Przy takich tekstach chusteczki to za mało – tu potrzebna jest terapia. Poza głosem i tekstami są też popisy Blake’a jako producenta – „Frozen” to ciężkość i duchota poprzetykana dziwnymi manipulacjami wokalnymi, która daje efekt niemal euforyczny. A „Show Me” to absolutnie magiczna kołysanka. James Blake potrafi oczarować swoją muzyką i zawsze potrafi się odnaleźć w przybranym gatunku czy klimacie. Nie zawsze jednak udawało mu się to połączyć z warstwą liryczną. „Friends That Break Your Heart” jest jednak mistrzowskie na tym polu. Tylko Jamesa trochę szkoda… (piotrek)
Japanese Breakfast – „Jubilee”
Posłuchaj: Bandcamp / Spotify / Tidal
Na swoim trzecim krążku, „Jubilee”, Michelle Zauner sprawia, że sączony przez nią dotychczas smutek staje się wyraźniejszy i cięższy. Ale pomimo tej lirycznej, przynoszącej niemal fizyczny ból dosadności, same nagrania pozostają niejednokrotnie radosne i pełne popowej werwy („Be Sweet”, „Slide Tackle”). I to głównie ten dualizm – sugestywnych, acz poetycko przedstawianych wyobrażeń ciągłej walki, miłosnych zawodów i cierpień, wraz z całym spektrum melodyjnej, nienachalnej przebojowości – okazuje się być siłą napędową tego albumu. Zauner z gracją rozszerza dźwiękowe i kompozycyjne spektrum, odchodząc od przyjemnej, ale niezbyt odkrywczej formuły pop-rockowego brzmienia lo-fi („Psychopomp”) i bardziej stonowanych, kontemplacyjnych ballad („Soft Sounds From Another Planet”), przedstawiając się nam na nowo. Zauner jest zupełnie inną osobą niż jeszcze parę lat temu – i to słychać. Niech jej się wiedzie. (marek)
Kanye West – „Donda”
Być może z kilku względów należałoby spuścić na ten album (jak i na osobę Kanyego) zasłonę milczenia. Jednak taki ruch w ostatecznym rozrachunku byłby zakłamywaniem rzeczywistości i przymknięciem oka na jedno z najważniejszych wydarzeń mijającego roku. Bo właśnie jako wydarzenie, a nie jako album, należy traktować „Dondę”: hałas przed premierą, aktywność twitterowa Westa, ogrom zaproszonych do współpracy gości (czasem niestety na siłę kontrowersyjnych) czy megalomańskie widowiska w ramach odsłuchu płyty. I chociaż album jest nierówny i ma słabe momenty, to Kanye dostarcza też kompozycji automatycznie wskakujących do topki jego twórczości („Come to Life”, „Off the Grid”, „Hurricane”, „Jesus Lord” czy późniejszy „Life of the Party”). I właśnie dla takich chwil warto „Dondę” docenić. (jacek)
Lana Del Rey – „Blue Banisters”
Lana Del Rey wydała w tym roku dwa albumy, obydwa minimalistyczne, odarte z nadmiernych ozdobników, ale „Chemtrails Over the Country Club” na dłuższą metę trąci nudą, za to „Blue Banisters” zawiera kilka utworów, które aspirują do czołówki jej najlepszych kawałków. Na tym albumie Del Rey opowiada swoje amerykańskie historie na tle aranżacji tak minimalnych, że prawie nie zauważalnych, głównym instrumentem jest jej głos, którym operuje delikatnie, z wyczuciem podkreślając najważniejsze słowa, inne wypowiadając niemal szeptem. Jej tekstów to wciągające historie, tytułowe „Blue Banisters” to prztyczek w nos mężczyzn, którzy nie akceptują silnych, kreatywnych kobiet i opowieść o kobiecej solidarności. „Arcadia” jest hołdem dla jej ukochanej Kalifornii, a „Dealer” z Milesem Kane jest głośnym odczep się pod adresem byłego kochanka. Del Rey eksperymentowała w swojej karierze z różnymi stylistykami, ostatnio postawiła na łagodny pop bez fajerwerków udowadniając, że potrafi zwyczajnymi balladami wypełnić album i utrzymać uwagę słuchacza od początku do utworu numer 15. (sara)
Low – „HEY WHAT”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Kolejny po “Double Negative” krok w kierunku dekonstrukcji. Melodii jest tutaj jeszcze mniej (chociaż nie znika ona całkowicie), króluje eksploracja faktury dźwięku i eksperymenty z przegiętym do maksimum hałasem, momentami aż nieprzyjemnym dla ucha. Utwór “More” streszcza tę płytę w pigułce: nieskazitelne harmonie wokalne poddane są nieustającemu noisowemu atakowi. Czy wyjdą z tego obronną ręką? Low nie tylko zachowują niezwykłą jak na staż sceniczny kreatywność i innowacyjność, ale też decydują się na odważny krok intencjonalnego psucia pięknych piosenek i rozmontowywania ich do samego szkieletu. To niebywała sztuka, która wymaga czegoś ponad bycia świetnymi songwriterami. Dlatego tej płyty słucha się jak monumentu. (jacek)
Magdalena Bay – „Mercurial World”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Na naszych oczach narodził się duet, który rozumie pop lepiej niż większość starych wyjadaczy sceny (czego dowodem obecność w podsumowaniu Music Is drugi raz z rzędu). Mica i Matthew dobrze wiedzą, że prawdziwy przebój musi siedzieć w głowie dzień i noc, ale nie rezygnować przy tym z bycia melodyjnym, bogatym brzmieniowo i misternie skonstruowanym. Dlatego kompozycje, które Magdalena Bay wyrzucają z rękawa raz za razem, bawią się ze słuchaczem, pękają od odniesień i inspiracji oraz wkręcają się w umysł po zaledwie jednym przesłuchaniu. Nie ma na tym albumie słabych momentów, są za to takie, które przyprawiają o zawrót głowy dotykaniem kilku popowych podgatunków na raz. Słuchanie tej płyty to jednocześnie świetna zabawa, jak i niełatwa łamigłówka w stylu dźwiękowej wykreślanki. (jacek)
Margaret – „Maggie Vision”
Trzeba mieć ogromny talent, żeby w ciągu jednego roku wypuścić na świat dwa dobre wydawnictwa. “Maggie Vision” minimalnie wygrywa jednak z “Gelato EP” choćby dlatego, że Margaret zabrała się tutaj za coś nowego. Wskoczyła na rapowy wagon i od razu wypchnęła z niego wielu pasażerów, pokazując, że lata popowego doświadczenia można bez większych problemów przekuć w dobre rapowe flow. Goście raczej pomagają niż przeszkadzają, utwory nie przekraczają trzech minut (co zachęca do licznych odtworzeń), a płynąca z eletropopowo-trapowych bitów afirmacja życia szybko przerzuca się na słuchacza i wywołuje uśmiech na twarzy. Nikt nie spodziewał się, z której strony nadejdzie nowa królowa polskiego rapu. (jacek)
Martyna Basta – „Making Eye Contact With Solitude”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Czasem uda się złapać fakturę dźwięku tak idealnie, że w zasadzie nie trzeba robić nic więcej. Martyna Basta jednak posunęła się o krok dalej, bo do świetnych field recordingów dodała z odpowiednim dozowaniem ubogacające je elementy (szepty, szarpnięcia strun cytry, pojedyncze dźwięki klawesynu), które pozwalają z powodzeniem zanurzyć się w inny wymiar. Świat wykreowany przez Martynę nie jest do końca określony, bo dochodzące zewsząd bodźce dezorientują słuchacza poszukującego jasno określonej stylistyki (anemiczny repetytywny ambient może się choćby zderzyć z gęstymi post-minimalistycznymi kaskadami). Jednocześnie dramaturgia i narastanie emocji są bardzo jasno określone i po kilku odsłuchach mapa z naniesionym szlakiem do celu rysuje się w głowie sama. Co jest celem? Zatracenie w otoczeniu.(jacek)
Mdou Moctar – „Afrique Victime„
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Z gitarowymi wyczynami jest mi od wielu lat nie po drodze. Może to w związku z brakiem obycia „Afrique Victime” Mdou Moctara uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. O albumie pisano, że unosi się nad nim duch Hendrixa i z pewnością coś w tym jest. Gitarzysta i jego zespół dają nam 40 minut psychodelicznych pejzaży, które mimowolnie kierują człowieka w stronę lat 70. Jednak to nie w tym tkwi siła tej płyty. Przede wszystkim mamy okazje wsłuchać się w rytmy Sahelu i poczuć trochę piasku pod stopami. Choć mamy tu melodie transowe i wręcz taneczne, to wciąż jest to zaproszenie do współdzielenia opowieści o regionie targanym ogromnymi problemami. Utwór tytułowy jest prawdziwą jazdą bez trzymanki. 7 minutowy elaborat napędzany zabójczą perkusją jest jak żywy obraz postkolonialnych konfliktów przetaczających się przez rodzinne strony artysty. Cieszę się wielce, że Moctar przebił się do mainstreamu chociażby po to, by nam o Afryce Północnej przypomnieć. (kasia)
OIO – „OIO”
Na pierwszy rzut oka taki wybór może wydawać się dziwaczny, w końcu polski mainstreamowy rap ostatnimi laty rzadko kiedy prezentuje wysoką wartość artystyczną. Jednak nawet mainstream dający nieskrępowaną rozrywkę może być lepszy lub gorszy. Krokiem milowym w rozwoju gatunku był album “Nowy kolor” Otsochodzi, który ukazał się cztery lata temu. Świeże podejście, mnóstwo ciekawych pomysłów, względnie niski współczynnik zażenowania w tekstach i wysoka repetytywność. “OIO” udaje się powtórzyć ten sukces, jednocześnie czyniąc wiele odwołań do stylistyki lat zerowych oraz wplatając w imprezowe kawałki ważne tematy (poszukiwanie absolutu, sytuacja polityczna w kraju – nie są to głębokie analizy, ale miło słyszeć, że raperzy nie rozprawiają jedynie o hajsie i bitwie z demonami w głowie). Za produkcję odpowiada przede wszystkim atutowy, który po raz kolejny pokazuje szerokie możliwości łączenia wpływów i gatunków. Za to między Otso, Igim i Okim czuć chemię, dzięki czemu całość ani przez moment nie brzmi jak sklecony na poczekaniu skok na kasę. Jeśli na listach przebojów ma hulać mainstreamowy rap, niech to będzie OIO, a nie Mata i Bedoes. (jacek)
Oxford Drama – „What’s The Deal With Time?”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Oxford Drama już od debiutu byli duetem z solidnym zacięciem do pisania ładnych melodii. Dość powiedzieć, że „Preserve” czy „Be Kind” bez większych problemów mogłyby się znaleźć w polskiej piosenkowej topce dekady. W kwestii albumów jednak zarówno debiutowi, jak i sofomorowi, brakowało ostatniego szlifu, jakiegoś spajającego konceptu. To odmieniło się przy premierze trzeciej płyty, nie tylko idealnej od pierwszej do ostatniej sekundy, ale też bardzo przemyślanej, ze starannie wyselekcjonowanym materiałem krążącym wokół motywu czasu. Królują tu retromania, ale raczej sewentisowa niż ejtisowa, ładne piosenki, przemyślane melodie, piękne wokale i ogrom detali. Może to zabrzmi jak banał, ale dla takich płyt chce się słuchać muzyki. (jacek)
Pejzaż – „Wyspa”
Świetna passa Bartosza Kruczyńskiego trwa – także ta pod aliasem Pejzaż. Kolejny krążek spod tego szyldu – jak pisze wydawca The Very Polish Cut Outs – „za cel obiera formę instrumentalnego mikstejpu” i rzeczywiście tym razem zaskakuje na nim mnogość nawiązań do rodzimych produkcji hip hopowych. Jednocześnie jest też melancholijnie, a na płycie aż skrzy się od hipnotyzujących popowych wokali. Jedno jest pewne, czy to jako połowa Ptaków czy solowo, Bartosz jest mistrzem samplowania i nadal umiejętnie wyplata z nich porywające historie. Jeśli ktoś lubi sentymentalne wycieczki w przeszłość, to będzie to płyta jak najbardziej dla niego. (agata)
Rycerzyki – „Zniknij na zawsze”
Nie wiem jakie konkretnie podejście mają Rycerzyki do pisania piosenek, ale widzę jasno i wyraźnie jego efekty, a te zachwycają niemal za każdy razem. Jest bardzo przebojowo, przy jednoczesnym dbaniu o najdrobniejsze szczegóły kompozycyjne. Szczególnie wyróżniają się tutaj syntezatorowe elementy, które mają w sobie coś z LCD Soundsystem oraz wokal Gosi Zielińskiej, bardzo delikatny i w utworach zawsze ubogacony o dodatkowe efekty (słyszalne w tle dośpiewki, wokalizy czy chórki). Nad wszystkim unosi się lekka mgiełka brzmienia ejtisowych polskich gwiazd (Kombi, Anna Jurksztowicz), co albumowi wychodzi tylko na dobre. To najlepsza płyta w dyskografii krakowskiej grupy i zdecydowanie nie jest to album na raz. (jacek)
SPOIWO – „Martial Hearts”
Posłuchaj: Bandcamp / Spotify / You Tube
SPOIWO do tej pory stylistycznie zawieszone gdzieś pomiędzy post rockiem, elektroniką a muzyką filmową po raz pierwszy sięgnęło po środki wcześniej niewykorzystywane. Eksplorując nowe elektroniczne oszary, wprowadzając słowa i wokal, a także nadając zupełnie nowy kierunek emocjom zamkniętym w dźwiękach. Na Martial Hearts nie brakuje intensywności i muzycznej przestrzeni, sporo tu niepokoju i ścierania się różnych materii. To materiał bardzo spójny i z jednej strony brzmiący znajomo, z drugiej jednak pozwalający rozpatrywać się w kategorii przełomowego i otwierającego zupełnie nowy i dla słuchacza wciąż nieznany etap. Słuchając finałowego Ghost of Chance (imho najbardziej rozbrajającego emocjonalnie utworu) po prostu chce się znać ciąg dalszy – jakikolwiek on będzie. (daria)
Syndrom Paryski – „Małe pokoje w dużym mieście”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Zakochanie to być może za duże słowo, jakie mógłbym tu użyć w stosunku do kawałka „Letnie Noce” wysłuchanego jeszcze pod koniec 2020 roku. Ale to właśnie ten jeden utwór sprawił, że oczekiwałem od Syndromu Paryskiego co najmniej dobrego albumu. Czy dostarczyli? A jakże. Ale nie dlatego, że „Małe pokoje w dużym mieście” są jakimś wielkim konceptem czy nieszablonowym, zmieniającym postrzeganie muzyki wydawnictwem. Ten album nie musi takim być. Są to rzeczy na tyle rozpoznawalne, a jednocześnie pulsujące i nośne, że ciężko nie radować się tą brzmieniową melancholią. Pełno tu zapożyczeń z post-punku, indie czy midwest emo, które w rękach Syndromu – także dzięki ciepłemu wokalowi Wojtka Filipowicza – zyskują jakiś własny kształt. Czasami może nazbyt prostolinijny, ale daleki od infantylności i jakże mocno przebojowy. A więc włączmy naszego iPoda. Z tyłu głowy wirują Muchy, American Football i Japandroids. Beztroska młodości zaczyna się scierać z bolączkami dorosłości. Jest późne, depresyjne lato ’09. Znów mamy dwadzieścia lat. (marek)
Turnstile – „Glow On”
Posłuchaj: Bandcamp / Spotify / Tidal
Czwarta płyta hardcore’owców z Baltimore jest niczym uderzenie pięścią w twarz i w trzewia. 35 minut czystej hardcorowo–punkowej energii… Gdy inni powtarzają sprawdzone do bólu metody (patrzę na was Foo Fighters), Turnstile doprawia swoją energetyczną, gitarową muzykę, dużą ilością… dream popu i shoe-gaze’u. I działa to wręcz perfekcyjnie. Pierwsze trzy utwory to jak jazda na rowerze bez hamulców z górki. Następujący po tym „Underwater Boi” to z kolei beach rock połączony z dream popem i hardcorem. Beach Boys na sterydach? „Holiday” to już hardcore w czystej postaci. „Alien Love Call” jako najbardziej eksperymentalny na płycie, kończy niemal szeptana część do złudzenia przypominająca „The Power Of Love” Frankie Goes to Hollywood. No i jest jeszcze „New Heart Design”, który, jeśli odjąć mocniejsze brzmienie w refrenie, spokojnie mógłby znaleźć się w katalogu Duran Duran. Turnstile udowadniają, że nawet tak hermetyczny gatunek jakim jest hardcore może być otwarty na nowe brzmienia. W końcu, z całym szacunkiem, ale ile można być jak Green Day? Brutalne? Może, ale muzyce rockowej potrzebny jest wstrząs i świeża krew. A muzycy z Arizony udowadniają, że są gotowi przejąć pałeczkę po starszych, chyba już zmęczonych kolegach. Rockowy album roku. (piotrek)
Wolf Alice – „Blue Weekend”
Wolf Alice to zespół z bardzo równą dyskografią, ale nawet na jej tle „Blue Weekend” dodatkowo się wyróżnia. To album, który na pewnych polach można by było porównać do niedawnych dzieł The 1975: płyta nie tylko porusza ważne społecznie tematy, ale też prezentuje całkiem szerokie spektrum gatunkowe (od indie popu, przez rock, dream pop, a nawet noise pop). Mimo tego nie czuć tu takiego chaosu jak u The 1975, bo użyte stylistyki nie są od siebie aż tak odległe. Poza tym ogromne znaczenie ma wokal Ellie Rowsell, również umiejętnie przerzucający się od krzyczanych, agresywnych partii do delikatnych, balladowych śpiewów. “Blue Weekend” czasem wzbudza wściekłość, innym razem zmiękcza serce, ale przede wszystkim przez cały czas trwania nie pozostaje być bardzo dobrym indie rockowym albumem. (jacek)
worran – „con”
Posłuchaj: Spotify / Tidal / Bandcamp
Czy to możliwe, że tak właśnie brzmi album debiutanta? Wszystko na to wskazuje. Ale warto dodać, że debiutanta osłuchanego i bardzo pewnego swoich inspiracji (Philip Glass, Stars of the Lid), który próbuje w każdej sekundzie zmieścić jak najwięcej treści, starannie buduje atmosferę i do granic możliwości wykorzystuje potencjał drzemiący w nieskończonym powtarzaniu i rozwijaniu jednego krótkiego motywu. “con” to w zasadzie jedna długa kompozycja, która upływa za szybko i pozostawia niedosyt, ale też rozbudza ukryte głęboko emocje, czekające tylko, aby wypłynąć na świat wraz z ekstatyczną końcówką nagrania. W końcu czy właśnie nie dla takich chwil powstała muzyka? (jacek)