mat. prasowe
100 gecs – „10,000 gecs”
Ok, zacznijmy wyliczanke: hyperpop, dubstep, bubblegum bass, nu-metal, ska, indie-pop… dobrze, wystarczy. Mógłbym tu dodać jeszcze 10 kolejnych gatunków, a i tak mogłoby ich zabraknąć by jednoznacznie określić fenomen jakim jest 100 gecs. Duet producencko-wokalny z St.Louis w USA, w którego składwchodzą Dylan Brady i Laura Les, zadebiutował w 2019 roku płytą‘1000 gecs’ i od razu zwrocił na siebie uwagę większości najważniejszych mediów z kręgów szeroko pojętej muzyki alternatywnej. Miszmasz stylów, wpływów i niepodważalny dystans do siebie i tworzonej muzyki sprawiły, że zespół zyskał szacunek w kręgach recenzenckich i oddaną grupę wyznawców (przepraszam, fanów).
Dla mnie osobiście, z perspektywy czasu, jest to niestety ‘twór’ przez który ciężko przejść. Nie brakuje tu ciekawych pomysłów, ale są one podane w taki sposób, że człowiek po tych niecałych 24 minutach (tak to jest ‘album’ nie ‘epka’) czuje się wymęczony, obojętny i zadaje sobie pytanie: “Co ja właśnie ….. usłyszałem?”. Starając sie odrzucić wszelkie swoje ‘boomerowe’ uprzedzenia na bok, podszedłem do drugiej płyty 100 gecs z otwartą głową. I efekt przerosł moje, co prawda niezbyt wygórowane oczekiwania, po wielokroć.
Wszystkie elementy, które tak bardzo zachwyciły krytyków i fanów(a mnie odrzuciły) nadal tutaj są: mieszanie gatunków, szaleństwo aranżacyjne, dystans czy absurd w tekstach. Więc co sprawia, że tym razem to działa? Jedną z głównych, w mojej ocenie pozytywnych, zmian jest rezygnacja w większości utworów z ‘przetworzonego’ wokalu, który tak bardzo irytował na debiucie (kojarzycie “Alvina i wiewiórki”?) oraz ewidentnie wieksza ‘chwytliwość’ materiału. Gdyby tylko jakieś radio grające szeroko pojęty ‘pop’ zdecydowało się zagrać jeden z ich utworów… No, ale pomarzyć można.
Album rozpoczyna prawdziwa petarda w postaci ‘Dumbest Girl Alive’. Wprowadzenie jak w hollywoodzkim filmie, następnie riff przypominający, uwaga… ‘Last Resort’ Papa Roach, który rozkręca całość. W środku jakieś motywy z gier komputerowych oraz akustyczna ‘indie’ gitara. Można dostać(przepraszam za określenie) ataku paniki. Ten utwór to synonim ostrzeżeń przed ‘efektami stroboskopowymi’ jakie często pojawiają się przed filmami czy teledyskami (tutaj w postaci dźwiękowej). Dalej, Państwo gecs jeszcze bardziej podkręcają tempo. ‘757’ to ‘hyperpopowa’ jazda bez trzymanki, ale chwytliwa jak największe przeboje wszpółczesnych gwiazd elektronicznej odmiany muzyki ‘pop’. ‘Hollywood Baby’ to z kolei…pop-punk. Brzmi to tak jakby Blink 182 (czy inny Green Day), wzięli górę…hmm…czegoś na wzmocnienie (duże wzmocnienie) i złapali za instrumenty podpięte pod jak najmocniejszy wzmacniacz.
Mało? To może jeszcze dwa utwory ska: ‘Frog On The Floor’ z “żabimi” samplami i ‘I Got My Tooth Removed’(co za tytuł!), przezabawny utwór o… No własnie o usunięciu zęba… A może o wyzwoleniu się z toksycznego związku albo zerwaniu wyniszczajacej przyjaźni? (“You were mean(oh), such an asshole”… “I brushed everyday”) – to o zębie, prawda? Tak, u 100gecs nic nie jest takie jak się wydaje. Na koniec warto wspomnieć jeszcze o ‘Billy Knows Jamie’. W tym utworze duet bierze na warsztat ‘rap-metal’ i wyśmiewa nadęcie, nieuzasadnioną powagę i podejście typu ‘macho’ czyli cechy tak charekterystyczne dla tego gatunku. A przy tym wszystkim udanie wpisuje się w muzyczne ramy powyższego nurtu. Są tutaj i ‘przesterowane’ gitary i skrecze, no i oczywiście rapowany wokal. A ten ‘wygar’ na końcu to już absolutne arcydzieło. Limp Bizkit nigdy nie napisali lepszego utworu…
I bądź tu, przy tym wszystkim, człowieku mądry. Niby wszystko już było. Wszystkie gatunki zostały wymyślone i powielone wielokrotnie. Wszystko już slyszeliśmy i odkryliśmy. A tu przychodzi całe na biało100gecs, wrzuca wszystko do jednego kotła, dając ci przy tym w twarz kijem baseball’owym. A ty pozostajesz obolały, sponiewierany, zmieszany i wstrząśnięty… I chcesz więcej.
Porąbana płyta.