Niechęć – Niechęć / mat. prasowe

Niechęć – „Niechęć″

Trzeba mieć dozę odwagi, żeby zespół ochrzcić nazwą Niechęć, otwarcie mówić o wyrzuceniu drugiego albumu do kosza i nowy krążek zaczynać od kompozycji zatytułowanej „Koniec”. Trudno jednak przywiązywać uwagę do zabiegów PR-owych, gdy w grę wchodzi artystyczna pewność siebie wykonawców i nie oglądanie się na opinię innych. Zespół udowodnił to już samą swoją wizją muzyki, która od początku wymykała się jasnym gatunkowym przyporządkowaniom, wzbudzając jednocześnie pewien dyskomfort wśród słuchaczy klasycznego jazzu i drobne zakłopotanie wśród lubujących się w scenie noise’owej. Bo oto warszawski kwintet zaproponował muzykę, która co prawda czerpie z obu tych gatunków, ale przekształca je w zaskakujący i nieoczywisty efekt końcowy.

Nie warto się jednak zagłębiać w kwestie gatunkowe, bo wbrew pozorom to nie one stanowią o sile tego albumu. W końcu nieważne, czy mamy do czynienia z ambientem, post-rockiem czy fusion jazzem, znaczenie ma głównie to, czy sama muzyka jest w stanie coś przekazać, powiedzieć bez słów i z każdym przesłuchaniem zaostrzać apetyt na kolejne chwile z nią spędzone. A tym drugi album kwintetu bezsprzecznie się charakteryzuje. Całkowicie angażuje słuchacza i prowadzi go pokrętną ścieżką psychodelicznych wizji na spotkanie z karkołomnymi dźwiękowymi wyczynami.

Najlepiej jego brzmienie charakteryzuje jazgotliwy utwór „Krew”. Tutaj nieokiełznany saksofon porządkują stanowcze klawisze, wprowadzając uporządkowaną balladowość tylko po to, aby za chwilę cała dotychczasowa narracja została zerwana przez narastającą kakofonię zaimprowizowanych brzmień. Trudno przewidzieć choćby jeden dźwięk, co tym bardziej wzmaga poczucie podróży w nieznane, ale nie z gatunku tych statycznych i zaplanowanych, a raczej pełnych niespodzianek, niebezpieczeństw i trudności.

„Krew” stanowi więc średnią arytmetyczną zjawisk, które można spotkać na „Niechęci”. Z jednej strony natrafimy na niepokojące rytmy w kompozycji „Koniec”, z drugiej – przesterowaną improwizację kończącą ten sam utwór. Raz przywita nas całkiem przewidywalna „Rajza”, by potem „Echotony” mogły nutką ambientu wprowadzić w wyciszający klimat pełen smyczków i bębnów. Tu jednak ponownie następuje przełamanie, podprowadzane wystarczająco długo, aby wywołać na plecach ciarki. To też jeden z momentów dla gitary, przez chwilę skupiającej całą uwagę. Ta błyszczy też na „Ataku”, w którym konsekwentnie wygrany riff wprowadza kolejne instrumenty i wiedzie, nie pierwszy raz zresztą, do ich wspólnego wybuchu w późniejszym momencie. Owa kulminacja brzmienia zwraca natomiast uwagę na kolejny niuans – udział poszczególnych instrumentów został bardzo sprawiedliwie rozłożony, co pozwala podziwiać spektrum możliwości całego zespołu, a nie jedynie wybijających się osobowości.

Dopełnieniem jakości tego albumu jest najdłuższy utwór – zamykający płytę „Trzeba to zrobić”. Tutaj warstwy dźwięku stopniowo się na siebie nakładają, przywodząc na myśl post-rockowe rozwiązania, jednak oprócz typowego dla tego gatunku budowania dźwiękowego pasażu ogromną rolę odgrywają też szarpane improwizacje, zaburzające zbędne poczucie patosu. Godne zwieńczenie świetnego albumu.

Trudno mówić o „Niechęci” w całkowitym odcięciu od „Śmierci w miękkim futerku”, skoro już same okładki albumów silnie ze sobą korespondują. Wiele młodsza niż na froncie płytowego debiutu postać spoglądająca obłąkanym wzrokiem wprost na słuchacza zdaje się zdradzać wiele istotnych informacji o albumie: jest hipnotycznie, szaleńczo i psychodelicznie. Wszystko sprawia też wrażenie bardziej ugrzecznionego, mniej rozjechanego niż debiutancki materiał. Pozostaje jednak słodka nutka tajemnicy, podobna do tej ogarniającej dokładne motywy powstania wspomnianego zdjęcia zdobiącego charakterystyczną okładkę…