Wilga – „Wilga”

Trójmiejska scena wydaje się być jedną z najsilniejszych i najbardziej różnorodnych pod względem stylistycznym na muzycznej mapie Polski. Młode kapele wyrastają tu jak grzyby po deszczu, łączą się w różnego rodzaju projekty, zmieniają składy, ewoluują, tworzą nową jakość. Znajdą się twory typowo „gitarowe”, elektroniczne czy folkowe. Są też takie zawieszone gdzieś pomiędzy, które dopiero poszukują swojego miejsca lub zwyczajnie dające słuchaczowi swobodę odbioru. Gdańska Wilga ze swoim debiutem zdecydowanie wymyka się prostym klasyfikacjom i startuje z wyższego poziomu.

Wilga zrodziła się z potrzeby zmiany składu, instrumentarium, stylistyki i wyrosła z dawnego projektu Branches. Jak sami o sobie mówią, nie interesuje ich podpinanie się pod jeden gatunek. I faktycznie – jak mówią tak robią. Wydana własnym sumptem kilka miesięcy temu debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Wilga”, to 7 kompozycji pełnych przestrzenni gitarowych, akustycznych, sennych melodii i harmonijnego wokalu. Wszystko opakowane we własnoręcznie wykonaną drewnianą okładkę, opatrzoną prostą grafiką namalowaną tuszem. W zawartości muzycznej wielu doszukuje się odniesień do dorobku Grizzly Bear, a nawet Mogwai. O ile w przypadku tego pierwszego zespołu rzeczywiście można znaleźć podobieństwa, to już drugi wydaje się być porównaniem na wyrost. Wilga okazuje się być na tyle ciekawa w swojej prostocie, że zasługuje na początek z czystą kartą pozbawioną niezbyt trafnych nawiązań.

Otwierające płytę „Ordinary Habit” dzięki spokojnej rytmice i przymglonym dźwiękom retro syntezatora stwarza leniwy klimat, który daje małą próbkę tego, w jakiej stylistyce porusza się ta kapela. Nie należy się jednak spodziewać, że cały materiał będzie brzmiał dokładnie tak samo. Skręt w stronę folku ma miejsce już przy drugim utworze „Traveller” z gościnnym udziałem Pan z zespołu Enchanted Hunters. Kto zna ich ostatnią płytę „Peoria” bez problemu znajdzie w tym numerze więcej punktów wspólnych niż tylko chórki dziewczyn. Specyficzny sielankowy nastrój i dźwięk akustycznej gitary przeplatany fletem to najwolniejszy i jednocześnie najbardziej odstający od reszty kawałek. Następujący po nim „Cold” to już kompozycja prowadzona przez wyraźną linię basu Kamila Horodyńca, doprawiona gitarowymi akordami właśnie w stylu wspomnianego Grizzly Bear. Na tym jednak zakończyłabym szukanie podobieństw.

Oprócz dobrze skrojonych, klimatycznych piosenek na płycie znajdziemy też dwie w całości instrumentalne, bardziej agresywne gitarowo kompozycje. „General Butt Naked” i „Béla Lugosi” to dowód na to, że Panowie potrafią też całkiem nieźle pohałasować, pobawić się tempem i intensywnością brzmienia, pokazując przy tym, jak wiele pomysłów na partie gitarowe siedzi w ich głowach. Jednak najmocniejszym punktem tego krążka wydaje się być zamykający go cover utworu „Killer” Seala. Długi, ponad 7-minutowy numer to kompilacja z jednej strony delikatnych, subtelnych, kojących melodii, a z drugiej post-rockowej agresywności i brudu, zrównoważona iście mistrzowskim wokalem Mateusza Danka. Naładowany ogromną dawką emocji, skrajnie inny od oryginału i tak bardzo mieszający w głowie. Tym sposobem Wilga rozstraja swoich słuchaczy, zostawia ich trochę rozdartych, poszarpanych, ale wciąż nienasyconych.

„Wilga” to płyta, której nie może przesłuchać na szybko, na poczekaniu. Płyta zasługująca na maksymalne skupienie i uwagę ze strony słuchacza. Album wymagający, ale nie męczący. Pozornie niedopracowany w swojej formie, w rzeczywistości jednak bardzo przemyślany i spójny. Wilga swoją naturalnością i niewymuszonym brzmieniem stawia na końcu krążka trzy kropki, które mam nadzieję, będą początkiem równie dobrego rozwinięcia.

[/fusion_text]

 

[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]