Open'er 2023 / fot. Jacek Wnorowski
Kilka słów po Open’erze
Pod koniec czerwca odbyła się kolejna, dwudziesta edycja Open’er Festival. Czy tegoroczne wydanie było inne niż wszystkie? Co zawiodło, a co wypaliło?
Przez pandemiczne zawirowania można pogubić się w cyferkach, ale dokładne obliczenia wskazują jasno: tegoroczna edycja Open’era była jubileuszowa, festiwal świętował okrągłą, dwudziestą odsłonę. Organizatorzy wyraźnie wskazywali, że udało im się (przynajmniej na papierze) przygotować jeden z najlepszych festiwalowych programów na świecie: gwiazdy, które są najdroższe, są na topie, mają ze sobą głośne koncertowe widowiska i goszczą w line-upach najważniejszych imprez (Coachella, Glastonbury).
Ekskluzywne widowiska
W tym gronie znaleźli się SZA z jedynym festiwalowym koncertem w Europie i Labrinth z jedyną wizytą w Europie. Ekskluzywny koncert zagrał również polski projekt club2020. Z bogatym w efekty świetlne, wizualne, choreografię i scenografię show przyjechali m.in. Lizzo, Lil Nas X, w mniejszej skali również Christine and the Queens czy Caroline Polachek. Koncerty po pandemii jeszcze bardziej niż przed nią są zaplanowanymi na wielu poziomach widowiskami, które mają poruszać wszystkie zmysły, angażować ogromną ekipę ludzi, a zarazem odpowiednio więcej kosztować. Takie przedsięwzięcia nie biorą jeńców i nie pozwalają na najdrobniejsze wpadki. Niestety przy koncercie SZA zawiodło nagłośnienie (bas dominował wszystko, niezależnie od miejsca, w którym się stało) – możliwe, że osoba nagłaśniająca przyzwyczajona do hal koncertowych nie przygotowała się odpowiednio dobrze na show na świeżym powietrzu. Tutaj wiatr płata figle.
Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że organizatorzy w tym roku stanęli na wysokości zadania. Żadnej większej wpadki, tylko jedno niespodziewane odwołanie (girl in red z powodu problemów z lotami), odpowiednio dobrane poziomy głośności scen, niezakłócone ciągi piesze. Trudno było znaleźć jakąś niedogodność powodowaną złymi decyzjami logistycznymi. Na Open’era można było wnosić własne kanapki, co trzeba uznać za ważny i potrzebny gest w stronę publiczności chcącej oszczędzić czas i pieniądze w strefach gastronomicznych. Figla nie spłatała nawet pogoda: piątkowemu deszczowi daleko było do zeszłorocznej nawałnicy, a teren festiwalu nie stał się terenem podmokłym. Plaga chrabąszczy trochę napsuła krwi uczestnikom, ale z tym problemem można się zetknąć również w dużych miastach na co dzień.
Młodzi czy starzy?
Największe pytanie, które rodzi się po tym Open’erze i pozostaje bez odpowiedzi: dla kogo jest ta impreza? Organizatorzy utrzymują, że dla młodych, stąd taki, a nie inny zestaw gwiazd, mnóstwo stref dodatkowych, multisensoryczne widowiska. Jednocześnie starsi openerowicze czują się rozczarowani takim obrotem spraw, obawiają się, że nie mają tu czego szukać i coraz częściej rezygnują z wizyty w Gdyni. Trudno powiedzieć, kto ma rację. Bo to, że muzyka gitarowa co do zasady raczej jest w odwrocie, raczej nie podlega dyskusji, pytanie, czy casus ten dotyczy również festiwali. Bo tam wciąż gitary przyciągają pod sceny tłumy. Z drugiej strony rap w końcu odnajduje swoją koncertową tożsamość, stawiając na coś więcej niż zestaw raper+hypeman (świetne widowisko Lil Nas X), a pop błyszczy jak nigdy.
Problem nie tkwi chyba jednak w gatunkowych podziałach, a w statusie artystów. Gdy headlinerami zostają twórcy z jednym, dwoma albumami studyjnymi, trudno jest utrzymać show na najwyższym możliwym poziomie. Lizzo zdecydowanie zagrała jeden z najprzyjemniejszych koncertów festiwalu, ale słabe utwory z jej ostatniej płyty psuły flow, Lil Nas X bawił publikę niecałą godzinę, SZA miała za mało hitów, kluczowych piosenek. Wydaje się, że wszyscy lepiej nadaliby się jako rozgrzewka przed właściwą gwiazdą, a nie headlinerzy sami w sobie. Może warto znaleźć złoty środek i mieć gdzieś z tyłu głowy, jakie emocje i poziom wnieśli swoimi koncertami Queens of the Stone Age (świetna setlista, najwyższa forma, zachód słońca, Josh w świetnym humorze, niezapomniane przeżycie) i Arctic Monkeys (ogromna frekwencja, Alex żywy jak nigdy, dobór utworów i pewność siebie).
Dobrzy, gorsi, najgorsi
Kto wypadł szczególnie dobrze? Emocjonalnie zmiatający z planszy post-hardcore’owcy z Touché Amoré, debiutująca z solowym show w Polsce Caroline Polachek, połączenie baletu, teatru, osobistej wycieczki i koncertu od Christine and the Queens, przejażdżka po całej dyskografii Kamp! na jednym z pożegnalnych koncertów, pełen niespodzianek występ Brodki, Szczyl z zespołem na żywo i solidna jak zwykle jazzowa reprezentacja: dyrygujący tłumem i kradnący emocje Ezra Collective, wirtuozi-zoomerzy, czyli DOMi & JD Beck i nie wypadający z formy Thundercat. Wszystko dali z siebie również panowie z Underworld, godnie zamykając piątkowy dzień pełen wrażeń.
Można mieć pewne zastrzeżenia do ogólnie udanych koncertów Editors, którzy cierpieli na jakieś techniczne problemy i mocno wybijało to ich z rytmu oraz Paolo Nutiniego, w kilku momentach nieco przynudzającego, zostawiającego najlepsze utwory na koniec. Hucznie zapowiadany koncert club2020 był natomiast zwykłym rapowym wydarzeniem z nieco udziwnioną scenografią.
Kto sobie nie poradził? Metro Boomin po prostu zagrał swoje produkcje z laptopa, nie postarał się nawet przy przejściach między nimi. Ani to koncert, ani dj-set, występ, którego mogłoby nie być. Major Lazer nie pokazali pełni potencjału i ustawili się w jednym szeregu z gwiazdami EDM, mimo że przecież są kimś więcej, choćby ze względu na swój wpływ na scenę i rozsadzanie jej od środka nowymi pomysłami. Tym razem rozsadzili niestety tylko bębenki uszne. OneRepublic, jak na zespół z taką liczbą hitów, po prostu nudzili, a ponad kwadrans popisów Ryana Teddera z jego solowymi produkcjami dla innych artystów kompletnie nie pasował do koncertu.
Open’er z pewnością mierzyć się będzie z wyzwaniami, które stoją przed każdym dużym festiwalem. Zmiana generacyjna to nowość na polskim podwórku i trzeba znaleźć sposób na zadowolenie każdego, mieszcząc się jednocześnie w finansowych ramach (o co ostatnio jest bardzo trudno). W medialnym szumie pojawił się pomysł skrócenia imprezy do trzech dni, trudno jednak ocenić, czy to właściwe rozwiązanie. Problemem jest również niełatwe finansowanie dodatkowych aktywności (teatr, strefy kulturalne), które przecież mogłyby mieć wsparcie państwowe lub samorządowe. Inna trudność to dająca w kość konkurencja. Nie tylko ze strony festiwali zagranicznych, ale również ta na miejscu: dość powiedzieć, że Opene’er został „zakleszczony” między dwoma ogromnymi koncertami stadionowymi w Warszawie (Beyoncé i Harry Styles). Wciąż trzeba się również mierzyć z negatywną reakcją niektórych uczestników na zeszłoroczną ewakuację, której przebieg zraził nawet wiernych fanów. Cała ta litania przeciwności to jednak nie pierwszyzna dla ludzi, którzy taką imprezę robią od dwóch dekad. Jak będzie wyglądała kolejna edycja? Szczegóły poznamy zapewne już niebawem, ale pierwsze wskazówki z pewnością zdradzą nam kierunek, w którym zamierza podążać Open’er.