Orange Warsaw Festival 2023

Mogłoby się wydawać, że program tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival powstawał mozolnie i w bólach. Jakich wrażeń ostatecznie dostarczyła druga popandemiczna edycja warszawskiej imprezy?

Przy okazji poprzedniej edycji przez długi czas na stronie festiwalu wisiały dwa nazwiska, a wielu fanów zastanawiało się, czy impreza w ogóle się odbędzie. Jednak w okolicach kwietnia organizatorzy opublikowali plakat z całym programem, sprzedaż biletów ruszyła na dobre, a wszelkie wątpliwości zniknęły. Tegoroczna historia zaczęła się podobnie, ale zamiast jednego dużego ogłoszenia co jakiś czas pojawiały się kolejne nazwiska. Ostatnie duże gwiazdy (Zara Larsson i Aurora) ogłoszono niedługo przed startem festiwalu. Można było poczuć, że niektóre nazwiska są bookowane na ostatnią chwilę, trochę bez ładu i składu, a stawia się głównie na sprawdzone i ciągle obecne w Polsce postacie (Aurora, Martin Garrix, ostatnio Alina Pash).

Dla wielu czarą przelewającą szalę goryczy było odwołanie w ostatniej chwili (tydzień przed imprezą) występu Sama Smitha. Powodem była choroba, a więc czynnik niezależny od organizatora, ale umożliwienie zwrotu biletów jednodniowych z pewnością przekonało wielu do zostania w domu. Ostatecznie w zwolnione miejsce wskoczyli Thirty Seconds to Mars, zespół z rzeszą fanów w Polsce, co pozwoliło uratować sytuację, ale i tak frekwencja pierwszego dnia była zauważalnie mniejsza niż kolejnego. Nawet najwięksi fani 30StM mogli mieć problem ze zmianą życiowych planów w ostatniej chwili i pojawieniem się w Warszawie. Sam koncert natomiast raczej spełnił oczekiwania tych, którzy do Warszawy jednak przybyli: show oparte na kontakcie z publiką, utworach o potencjale stadionowych hymnów i zaproszonych gościach (Krzysztof Zalewski, Jann), stanowiących niespodziankę dla widzów i wyróżnienie dla samych obecnych na scenie.

Tego dnia fanów zadowolił również The Kid Laroi, bo mimo mocno średniego muzycznie koncertu artysta potrafił nawiązać żywą więź z publiką, co poskutkowało kilkoma nieoczekiwanymi wizytami widzów z tłumu na scenie. Te obrazki podnosiły na duchu i były, mówiąc wprost: urocze. Tak samo jak koncert Aurory, często bywającej w Polsce, ale kochającej rodzimą widownię chyba tak mocno, jak ona ją. Mimo że trzeba było pędzić z setem bez wytchnienia, znalazło się miejsce na miłe słowa i momenty interakcji z publiką. Warto zaznaczyć, że prawdopodobnie zainwestowano w nowe telebimy przy scenie głównej. Już od koncertu Norweżki obraz był ostrzejszy i bardziej wyrazisty, nie pojawiały się opóźnienia, a taka sytuacja utrzymywała się przez cały festiwal. Jeśli nie było to tylko błędne wrażenie to pozostaje pogratulować organizatorom inwestycji, która z pewnością zostanie doceniona przez wszystkich oglądających koncerty.

Do perfekcji swoje show dopracowała Zara Larsson, debiutująca w Polsce. Mnóstwo hitów, porywająca choreografia, słowem szwedzki pop w pełnej okazałości. Artystka obiecała, że wkrótce wróci, trzymamy ją za słowo. Podczas pierwszego dnia można było zdać sobie sprawę, że brakuje trzeciej sceny z muzyką na żywo. Warto docenić fakt, że koncerty zgrano tak, że dało się zobaczyć wszystko bez dokuczliwych clashy, ale jednocześnie w przypadku braku zainteresowania którymś z artystów trudność sprawiało muzyczne wypełnienie tego czasu. Na Open’erze znalazła się scena Rossmann, na OFFie scena Dr Martens, coś podobnego dla początkujących artystów przydałoby się również na OWF. Być może taka przestrzeń, odpowiednio umiejscowiona, pomogłaby też zminimalizować zatory komunikacyjne powstające między koncertami, spowodowane głównie infrastrukturą samego toru wyścigowego (bramy, budynki), ale momentami bardzo niebezpieczne: oby w takich warunkach nigdy nie wybuchła panika.

Najjaśniejsze punkty festiwalu z grona polskich artystów stanowili Jann i Daria Zawiałow. Ten pierwszy świetnie panuje nad wokalem i bez problemu balansuje między utworami soulowymi, gitarowymi i balladowym popem, nie tracąc przy tym ekspresji scenicznej. To poziom wręcz niebotyczny jak na debiutanta. Daria jest za to doświadczoną gwiazdą, która jednak potrafi rozszerzyć swój arsenał brzmieniowy: zapowiedzi nowego albumu sugerują silny nacisk na gitary rodem z post-punk revivalu. Ten koncert skutecznie narobił apetytu na więcej.

The 1975 muzycznie stoją na najwyższym poziomie. Grupa rzeczywiście jest w swoim prime time, gra bezbłędnie, a przede wszystkim ma co grać: na ten moment dyskografia zespołu pęka w szwach od hitów. Godzinny slot niestetynie wystarczył, dlatego szkoda, że nie udało się umieścić ich o innej godzinie i pozwolić okupować scenę nieco dłużej. Nie pocieszyło to też samego Matta Healy’ego, który skarżył się na granie zbyt wcześnie (o 19) w stosunku do rangi zespołu. Uderzało to tym bardziej, że Ellie Goulding, której dano lepszy slot i więcej czasu, zagrała przywzoicie, ale przeciętnie: przez ponad połowę koncertu gnała jak na złamanie karku, odhaczając kolejne kompozycje z tegorocznego albumu, zapominając o kontakcie z publicznością i dodaniu czegoś od siebie. Obudziła się dopiero pod koniec, wraz z natłokiem swoich hitowych utworów, ale wciąż występ ten pozostawiał niedosyt. Oby więc The 1975 powrócili do Polski na pełnowymiarowy koncert, bo w takiej formie aż chce się ich oglądać.

Trudno mówić w kontekście tegorocznego Orange Warsaw Festival o rozczarowaniu, w końcu organizatorzy stanęli w kryzysowej sytuacji na wysokości zadania i sprowadzili ciekawe zastępstwo za główną gwiazdę, potrafili zaskoczyć wyczekiwanymi bookingami (Zara Larsson) i nie zostawili uczestników z żadnym poważnym naruszeniem bezpieczeństwa. Zastrzeżenia mogły budzić pewne decyzje związane z timateble (wczesna Aurora i The 1975), niewykorzystane szanse bookingowe (wielu artystów z trwającej wtedy Primavery mogłoby pojawić się w programie), trochę też nie dowieźli niektórzy artyści, po których można się było spodziewać znacznie więcej (Ellie Goulding). W całościowym rozrachunku można jednak wystawić warszawskiej imprezie szkolną „czwórkę” z małym minusikiem. Wpisane do dziennika, szansa na wyciągnięcie „szóstki” w przyszłym roku.